Większa część mediów jednak nie uległa urokowi szefa rządu, stwierdzając, że ważniejsza jest lojalność wobec widzów i czytelników, niż wobec premiera. I całe szczęście.

Obowiązkiem mediów jest bowiem jak najszybsze dostarczenie odbiorcom jak największej dawki informacji i komentarzy na temat każdego wydarzenia budzącego duże zainteresowanie. Nawet jeśli jest to wydarzenie tragiczne, absurdem jest oczekiwanie od gazet i stacji telewizyjnych, że z powodu żałoby zamilkną lub ograniczą się do podawania jedynie suchych informacji o przebiegu akcji ratowniczej. Czytelnik oczekuje od dziennikarzy od razu choćby wstępnej odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kto zawinił? Albo przynajmniej: kto może być odpowiedzialny za katastrofę?

To oczywiste, że o zaniechanie komentarzy apeluje Donald Tusk, który boi się, iż to on zostanie obwiniony za kolejną tragedię, do jakiej doszło w trakcie jego rządów. Trudniej zaakceptować dziennikarskie komentarze, których autorzy oburzają się, że konkurencyjne media zaczęły szukać winnych, wyliczać, do ilu katastrof doszło w ostatnim okresie, przywoływać błędy i zaniechania ekipy Platformy Obywatelskiej w dziedzinie kolejnictwa. Według "Gazety Wyborczej" – bo to o niej mowa – wypominanie niedociągnięć gabinetu Tuska w kontekście wypadku pod Szczekocinami jest... nieetyczne. Dlaczego? Bo to ponoć tylko "nikczemny" atak na rząd i echo oskarżeń, jakie stawiano po katastrofie smoleńskiej.

Być może w niektórych przypadkach to nawet i trafna analiza. Tyle że dokładnie w taki sam sposób reagują na tragiczne wydarzenia wszystkie liczące się media na świecie, także w tych krajach, które nie mają nic wspólnego z tragedią smoleńską. Przy podobnych okazjach analizuje się przepisy, kondycję firm transportowych, pisze o zaniedbaniach – nawet jeśli w końcu okazuje się, że z przyczyną wypadku miały one niewiele wspólnego. Katastrofy lotnicze czy kolejowe zawsze wywołują pytania o winnych i poszukuje się ich także na najwyższych szczeblach, bo przecież istnieje coś takiego jak odpowiedzialność polityczna.

Dziennikarz, który tego nie rozumie, minął się z powołaniem. Być może powinien wybrać pracę w biurze prasowym rządu.