To dobrze, że niektórzy są dziś bardziej trzeźwi. Z nieukrywaną satysfakcją ośmielę się jednak zauważyć, że inni te „niekorzystne skutki, do jakich może prowadzić wejście Polski do strefy euro" dostrzegali od dawna – nawet jeśli nie byli trzeźwi.
Euro od początku było projektem politycznym, a nie ekonomicznym, dlatego dziś podejmowane są znowu kroki polityczne w celu jego ratowania (unia fiskalna, wspólny rząd). Od samej zmiany pieniądza nie poprawia się sytuacja w realnej gospodarce.
Co się stało we wschodnich landach niemieckich, gdy wprowadzono tam markę zachodnioniemiecką? Tempo wzrostu gospodarczego było niższe niż w Polsce, a bezrobocie wyższe. Dlaczego z euro miało być inaczej? Bogactwo narodów nie zależy od koloru farby, jakim zadrukowane są papierki będące w danym kraju „legalnym środkiem płatniczym". Jak pisał Adam Smith: „nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa".
Główny nurt współczesnej ekonomii uparcie utrzymuje, że gospodarka rozwija się dzięki popytowi kreowanemu za sprawą odpowiedniej polityki monetarnej i inwestycji państwowych. Podstawowym instrumentem tej polityki są stopy procentowe. Za sprawą swojej wiedzy tajemnej bankierzy wiedzą, kiedy stopy obniżać, a kiedy podwyższać i o ile.
Można w ten sposób gospodarkę „ożywić" (obniżając stopy) albo „schłodzić" (podwyższając stopy). Jeśli waluta jest jedna – a nie jest nią złoto, tylko pieniądz papierowy – to jak do cholery uśrednić stopy procentowe, żeby jedna była dobra i dla Niemiec, i dla Grecji, i dla Polski?