Po pierwsze, wcześniej folgowaliśmy sobie bez opamiętania - w ciągu ostatnich czterech lat w administracji przybyło 100 tys. nowych etatów. Po drugie, nie widać politycznej woli uzdrowienia administracji. Dominuje fatalizm. Premier Tusk przyznał publicznie, że „urzędnicy to ocean, to dżungla". I dodał: „Byłem za słaby. Porażka jest bezdyskusyjna. Nie dałem rady".
Na pocieszenie oraz by dodać panu premierowi animuszu, warto przypomnieć, że walka z biurokracją to nie tylko polska specyfika. Brytyjskie Ministerstwo Kolonii w 1935 r. zatrudniało 372 pracowników. 20 lat później, gdy liczba terytoriów zamorskich pod panowaniem Albionu zdecydowanie się skurczyła, pracowało tam już 1661 osób. Na tej m.in. podstawie C. Northcote Parkinson, doradca konserwatywnych rządów Wielkiej Brytanii, ukuł prawo, które nazwał swoim nazwiskiem. Stwierdził, że liczba urzędników rośnie stale bez względu na to, co i jak robią.
Skoro to wiemy, możemy być mądrzejsi. Jednak politycy wciąż nie wprowadzili do urzędów choćby śladu rynku, gdzie płaci się za efekty. Nie ma żadnych przeciwwskazań, by doceniać wyróżniających się urzędników. Ale nikt tego nie robi, bo bezpieczniej i wygodniej płacić po równo.
Tak samo jest z naborem. Ma być otwarty i nastawiony na najlepszych, a przyjmuje się znajomych.
Rządowi nie zależy też na likwidacji zbędnych, wymyślanych najczęściej przez biurokratów procedur, które zapewniają im nowe etaty. Z raportu Doing Business wynika np., że aby w Polsce uzyskać pozwolenie na budowę, trzeba dokonać 30 procedur, a na wydanie decyzji czekać 301 dni. Efekt? Jesteśmy w tej dziedzinie na 160. miejscu na świecie.