Kto zyskał, kto stracił

Kto zastąpi Wojewódzkiego Wielkie telewizje i stacje radiowe odetchnęły z ulgą. Znalazł się kandydat na miejsce zwolnione po największym komiku III RP. Gdy Jakub Wojewódzki, zwany z racji swego infantylizmu Kubą, pokazał w jednym ze swych programów radiowych kim jest naprawdę, nagle okazało się, że wcale nie jest Gombrowiczem ani Mrożkiem, a wielkie stacje, które dotąd broniły jego poczucia humoru zmieniły zdanie i wyrzuciły go z pracy. Oto jednak nowy talent objawił się we czwartek. W jednym z całkiem poważnych programów publicystycznych nadawanych na żywo w renomowanej stacji informacyjnej człowiek, po którym nikt się tego nie spodziewał opowiedział żart, z którego do dziś śmieją się polskie wsie i miasta, a nawet wypoczynkowe kurorty. „Premier nigdy nie kłamie" – brzmiały te głębokie a jednak niezmiernie zabawne słowa wypowiedziana przez rzecznika rządu, ministra Pawła Grasia. Nie, nie chodzi mi o to, że minister Graś przebił tamtego komika w infantylizmie czy wulgarności – wszak minister zawsze publicznie wypowiada się w ramach ogólnie obowiązujących konwencji. I nie chodzi mi też o to, że premier nie kłamie – nie on wyłącznie czasem mija się z prawdą a czasem nie wywiązuje się z publicznie składanych deklaracji (przykładów jest sporo: że wyrzuci z rządu tego, kto będzie chciał podnieść podatki; że podniesie świadczenia pielęgnacyjne o 100 zł.; w sprawie ACTA (że wszyscy w Unii to podpisali, więc my też musimy), nie wspominając już o wypowiedziach dotyczących katastrofy smoleńskiej, jej wyjaśniania i nieszczęsnego 13 załącznika). Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeśli podwładny mówi o swym szefie, że nigdy nie kłamie trzeba to wyłącznie traktować jako żart. Bo nikt chyba nie uzna, że to przejaw lizusostwa. Platforma jest partią pluralistyczną i każdy w niej mówi to co myśli. Tylko jakoś wszyscy mówią to samo, a to, że Tuska dotknęła boska iskra geniuszu, a to, że przewodniczący PO jest jak Mojżesz, przykładów można by podawać mnóstwo. Ale przecież oni tylko żartowali. Myśl Pawła Grasia jest zatem bardzo głęboka, a przede wszystkim głęboka. Brawo Pani Ministrze. Jak PO kiedyś przegra wybory, kariera telewizyjnego komika przed Panem. A zapomniałem, przecież PO nigdy nie przegra. A jak straci władzę to wyniku zamachu stanu i zapanuje faszyzm i wtedy Kaczor zamknie telewizje.

Koniec pluralizmu w PO

We czwartek, gdy Platforma stanęła nad krawędzią rozpadu, Donald Tusk postanowił, że w PO powstanie zespół, który stworzy jeden, spójny projekt dotyczący in vitro. W zamierzeniu chodzi o to, by pogodzić zwaśnione strony, w rzeczywistości to odłożenie sporu w czasie. Bo spór ideowy, który podzielił PO jest bardzo głęboki, dotyczy w ogóle granic modernizacji, rozumienia misji polityka i definicji nowoczesnego państwa. Ale nie o spór o in vitro mi chodzi, ale o to, co się stało w partii rządzącej. Otóż in vitro było debatą w zastępstwie. Nie w tym sensie, że była to debata na temat zastępczy, bo mało moim zdaniem jest tak ważnych spraw jak ludzkie życie i sposoby jego ochrony. Ale przyznajmy szczerze, że w Platformie nie ma dyskusji nad sprawami kluczowymi, np. realizacją obietnic z expose Tuska. Nie było żadnej dyskusji na tym, czy wiek emerytalny podnieść do 66 czy 68 roku życia. Posłowie zostali zmuszeni do przekonywania społeczeństwa, że „ustawa 67" jest najlepsza. Zgoda, trzeba podnieść wiek emerytalny, ale sposób jej przyjmowania w partii rządzącej nie miał nic wspólnego z wewnętrzną demokracją. Podniesienie podatku VAT również nie było wcześniej przedmiotem wewnętrznych debat, zostało klubowi narzucone siłą, podobnie jak redukcja składki OFE. Wygląda na to, jakby władze klubu dały więc zielone światło na spory światopoglądowe. „Pokażmy jaki u nas jest pluralizm, Żalek mówi to, a Kidawa coś przeciwnego, wszyscy zobaczą, że u nas jest dyskusja". Tyle, że ta dyskusja doprowadziła PO na skraj przepaści – we czwartek co najmniej trzech (znanych z imienia i nazwiska posłów PO), zagroziło wyjściem z klubu, co mogło doprowadzić PO do utraty większości w sejmie (dziś z PSL ma 234 głosy). W trakcie spotkania premier zadzwonił do Rafała Grupińskiego i kazał mu przyjechać do KPRM i przerwać posiedzenie, by nie doszło do tragedii. U premiera zdecydowano, że nie będzie realizowany pomysł Grzegorza Schetyny, by klub przyjął jeden projekt ustawy o in vitro w kształcie liberalnym, bo doprowadziłoby to do pęknięcia klubu. Tusk zdecydował o powołaniu ciała, które ma ustalić kompromis. W kompromis szczerze mówiąc nie wierzę, ale wierzę w coś innego. W to, że Donald Tusk sto razy się zastanowi, nim następnym razem zgodzi się na to, by posłowie jego klubu na poważnie podyskutowali na jakikolwiek temat. Właśnie przekonał się, że pluralizm może zostać wykorzystany przez jego przeciwników do destabilizacji partii. – Trzy tygodnie po fantastycznym Euro, gdy chwali nas pół kontynentu, gdy Polacy są zadowoleni, my rozpoczynamy awanturę, przez którą niemal rząd stracił większość. A Polacy nie cierpią konfliktów wewnętrznych – powiedział mi w piątek jednej z posłów PO o bardziej pragmatycznym niż idealistycznym podejściu. I chyba miał rację. Podejrzewam, że tak samo myśli Tusk i wprowadzi większy jeszcze w PO zamordyzm. A spraw światopoglądowych będzie unikał jak diabeł święconej wody.

PiS: jedna ręka do zgody, ale co jest u licha w drugiej?

Prawo i Sprawiedliwość wyszło w tym tygodniu z dość absurdalną propozycją. To znaczy, propozycja była bardzo ciekawa, tylko przedstawiona w absurdalny sposób. Ale po kolei. Gdy zgłoszony przez PiS pomysł karania więzieniem za in vitro wywołał lawinę krytyki, władze partii zaczęły szukać sposobu na poprawę wizerunku. I wpadły na pomysł okrągłego stołu różnych sił, na których partie miałyby dojść do porozumienia w sprawie zapłodnienia pozaustrojowego. I tu już wkroczyliśmy w strefę absolutnego absurdu. Posłowie Platformy ogłosili bowiem, że propozycja rozmowy, ze strony PiS jest aktem agresji (naprawdę!) i przejawem złej woli (sic!). Przekleństwom i krytykom nie było końca. No może do piątku, bo w piątek okazało się, że Tusk nakazał w Platformie powołać... okrągły stół, który ma wypracować wspólny dla liberałów i konserwatystów projekt in vitro. No tak, ale okrągły stół PiS jest be, a okrągły stół Platformy jest cacy. Ale to tylko połowa prawdy. Bo posłowie PiS nie mogli wyjść ze zdziwienia, że ich pomysł okrągłego stołu spotkał się krytyką. Pomysł – jak pisałem – bardzo ciekawy, ale w tej konkretnej sytuacji kompletnie niewiarygodny. Bo wyobraźmy sobie taką sekwencję: ktoś mówi „wprowadźmy karę śmierci". Po głośnej krytyce po trzech dniach rzuca propozycję „zróbmy okrągły stół o zaostrzeniu kodeksu karnego". Czy ktoś go potraktuje poważnie. Nie. Ale zwolennik kary śmierci będzie się dziwił, że tak dobry pomysł nie został podchwycony. No ale jeśli ktoś się wizerunkowo miota, jeśli komuś jednego dnia doradzają jastrzębie, a drugiego gołębie tak że nic z tego nie rozumieją właśni posłowie, trudno wymagać, by zrozumieli zwykli obywatele, o co w tym wszystkim chodzi.

Przyjacielem Chorwacja, ale suwerenność...

Mało uwagi w debacie publicznej przykuła czwartkowa decyzja komisji spraw zagranicznych i Unii Europejskiej o sposobie, w jakim do wspólnoty zostanie przyjęta Chorwacja. A sprawa jest bardzo ważna, bo pokazuje mechanizm, który opisałem w poniedziałkowej „Rz", a mianowicie całkowity brak debaty o suwerenności. Aby do Unii mogła wejść Chorwacja należy zmienić najważniejszy unijny dokument czyli traktat z Lizbony, który pełni rolę konstytucji UE lub lepiej europejskiej instrukcji obsługi. A do tego trzeba zgody wszystkich 27 krajów. Uruchamiana jest więc procedura ratyfikacji zmiany traktatu prawa miedzynarodowego, w każdym kraju zgodnie z jego przepisami. W Polsce można ratyfikować traktaty większością zwykłą (art. 89 konsytucji), albo większością kwalifikowaną 2/3 (art. 90), gdy zmiany są istotne w sferze suwerenności, wolności obywatelskich itp. Przede wszystkim zmiana traktatu lizbońskiego powinna być traktowana jako zmiana najważniejszego unijnego dokumentu, a więc z tego powodu warto zastosować przepis analogiczny do zmiany konstytucji polskiej. Ale są i inne powody. Dwie, z trzech zamówionych przez Sejm ekspertyz prawników mówiło, że Sejm powinien zastosować mocniejszą ratyfikację (art. 90), a nie zwykłą. Posłowie z komisji uznali jednak, że to zły pomysł, bo przecież nic ważnego się nie dzieje i zdecydowali, że cały Sejm ratyfikuje zmianę traktatu zwykłą większością. Głos ekspertów został zignorowany. Przecież demokracja to rządy większości, a skoro jedna partia ma większość, może przegłosować wszystko. Najwyżej za dwa lata zajmie się tym Trybunał Konstytucyjny. Ale kto by się tym wówczas przejmował... Ale w sumie jeśli polscy posłowie tak traktują polską suwerenność, nic dziwnego, że na unijnych szczytach z naszą suwerennością też mało kto się liczy i niemo obserwujemy rozpad Unii na kolejne sfery i prędkości. Z tym, że najszybsza odjeżdża nam sprzed nosa.