Przygotowanie tego mechanizmu potrwa jednak wiele miesięcy. Dlatego po chwili euforii, a minęły już dwa tygodnie od szczytu, znów rosną obawy o stan pacjentów - zwłaszcza Hiszpanii i Włoch, którzy dostaną nowe lekarstwa. Pytanie, czy wytrzymają do czasu, aż kuracja zacznie działać. Przyzwyczailiśmy się już do sytuacji permanentnego kryzysu. Co kilka tygodni czy miesięcy mamy kolejne zaognienie sytuacji i oczywiście kolejny szczyt. Za każdym razem słyszymy, że stawką jest przyszłość Unii Europejskiej i jeszcze nigdy nie była ona aż tak zagrożona.
Ma być przełom, spotkanie się kończy, politycy poklepują się po plecach, a po jakimś czasie mamy kolejne. I następne frazesy. Tylko w ubiegłym roku było osiem szczytów unijnych poświęconych kryzysowi zadłużeniowemu. Dawały krótkotrwałą ulgę. Ale nie oszukujmy się, żadnych radykalnych działań nie będzie. Nie pozwolą na nie ogromne sprzeczności między interesami poszczególnych krajów jak Francja, Niemcy czy południe Europy. Niemcy nigdy nie zgodzą się na uwspólnotowienie zadłużenia poszczególnych krajów. Skutkowałoby to wzrostem kosztów obsługi ich długu. Proste.
Nie zgodzą się też na zamianę EBC w maszynkę do drukowania euro. Raczej będą powoli wymuszać reformy u najbardziej zadłużonych krajów, roztaczając kontrolę nad ich budżetami. A w zamian będą dozować pomoc. Jednak potrzebne jest coś więcej niż kolejne pakiety pomocowe, pobudzanie czy unie bankowe. To praca u podstaw, reformowanie kulejących gospodarek, które nie są w stanie sprostać azjatyckiej konkurencji. Bez reformy systemu podatkowego, uelastycznienia rynku pracy i podnoszenia wydajności nic się nie zmieni.
Dam jeden przykład. Pięć największych fabryk Fiata we Włoszech produkuje z grubsza tyle samo aut co jedna polska w Tychach, która w dodatku zatrudnia prawie cztery razy mniej pracowników. Tego nie da się zmienić poprzez ustalenia kolejnych szczytów.