Powyższa prawda jak ulał pasuje do inwestycji rosyjskich. Polska słusznie się przed nimi broni. Nie trzeba się wstydzić,  że są inwestorzy bardziej  i mniej pożądani. Istnieją  też tacy, których w ogóle  nie chcemy.

Inwestycje są narzędziem nacisku, dlatego rządy nawet najbardziej liberalnych państw nie pozwalają w tej kwestii na wolnoamerykankę. Nie ma to nic wspólnego ze szkodliwym dla gospodarki interwencjonizmem, nie chodzi wszak o kolejne regulacje, ale o bezpieczeństwo a to już racja stanu.

Warto śledzić, jaki kapitał interesuje się polską energetyką, przemysłem zbrojeniowym, chemicznym, bankowością, firmami z listy #100 największych.  Nie znaczy to jednak, że te branże i przedsiębiorstwa powinny być własnością państwa. Ale trzeba oglądać  każdego pompowanego  w nie dolara, euro, juana  czy rubla, bo nie znamy  prawdziwych intencji inwestorów.

Przy blokowaniu inwestycji obowiązuje zasada: pieniądze z państw zaprzyjaźnionych w porządku, państw neutralnych - ewentualnie, państw potencjalnie wrogich - bardzo ostrożnie lub wcale. Stosują ją Amerykanie i Europejczycy. Tym ostatnim, a szczególnie Francuzom, zdarza się wprawdzie używać potęgi państwa do obrony swoich firm przed zaprzyjaźnioną konkurencją (na przykład w produkcji serków), ale to aberracja systemu, która nie podważa jego podstaw.

Czego chcą od nas Rosjanie? Firm paliwowych, sieci przesyłowych gazu, zakładów chemicznych, banków. Jakoś nie interesuje ich rolnictwo, meblarstwo czy hotelarstwo. Pierwsze dają bowiem  realny wpływ na sytuację  w Polsce, drugie - nie,  choć można na nich nieźle  zarobić. Skoro tak, należy traktować ofertę rosyjską  jako kapitał z państwa potencjalnie wrogiego, czyli umizgi odrzucać.