Nasz północno-wschodni sąsiad już jest w bardzo trudnej sytuacji. Od energii z zagranicy (czyli z Rosji) jest uzależniony niemal całkowicie. Od Gazpromu pochodzi sto procent kupowanego gazu. Trzy czwarte energii również Litwinom sprzedaje Moskwa. Rosjanie dyktują cenę [pauza] dosłownie i w przenośni. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, co takie uzależnienie oznacza dla małego kraju, który niewiele więcej niż dwie dekady temu był w imperium sowieckim.
Litwa toczy teraz wielki bój o suwerenność energetyczną, a wraz z nią i polityczną. Najważniejsza bitwa rozgrywa się o budowę nowej elektrowni atomowej, która stałaby się symbolem litewskiej suwerenności. Poprzednią siłownię, Ignalinę, Wilno musiało wyłączyć na żądanie Brukseli. I od dwóch i pół roku żyje w pewnym sensie w ciemności. A gdy po omacku próbuje wykonać duży krok naprzód, to pod nogi pada mu kłoda. A to pojawiają się problemy ze znalezieniem zagranicznego doświadczonego wykonawcy (teraz jest koncern japoński), a to z własnym społeczeństwem i klasą polityczną (litewski Sejm zadecydował w poniedziałek o przeprowadzeniu referendum w sprawie budowy nowej elektrowni atomowej).
Najgorsza jest jednak pułapka, którą na ten projekt zastawili Rosjanie. Zamierzają przed Litwinami wybudować dwie elektrownie, tuż przy jej granicach (w obwodzie kaliningradzkim i na Białorusi). W tym regionie nie ma zapotrzebowania na tak wielką ilość nowej energii. Rosjanie prowadzą grę geopolityczną, a nie czysto gospodarczą.
I to musi mieć także na uwadze Polska. Dla nas najważniejsze jest umacnianie własnej niezależności energetycznej, łącznie z budową polskiej elektrowni atomowej. Ale tam, gdzie polskie interesy nie są sprzeczne z litewskimi, należy w tej grze wspierać Wilno. Przede wszystkim w żadnym wypadku nie można się dać skusić ofercie „taniej" energii z budowanych przez Rosjan elektrowni atomowych.