Polityka zagraniczna to podczas partyjnych konwencji zwykle drugorzędny temat, chyba że Ameryka akurat zaangażowana jest w jakiś trudny, relacjonowany przez media konflikt. Nic więc dziwnego, że republikański kandydat na prezydenta w swoim przemówieniu na partyjnej konwencji w Tampie poświęcił dyplomacji zaledwie kilkanaście zdań. Wspomniał w nich o zabiciu Osamy bin Ladena, „wrzuceniu pod autobus” Izraela przez obecną administrację, złagodzeniu sankcji wobec Kuby oraz o opuszczeniu Polski przy rezygnacji z budowy tarczy antyrakietowej. Zapowiedział też utwardzenie polityki wobec Rosji.
Te słowa usłyszeli już Polacy od Romneya podczas jego wizyty w Gdańsku i Warszawie. Ale teraz wypowiedział je do dziesiątków milionów Amerykanów, którzy w nocy z czwartku na piątek włączyli telewizory, aby usłyszeć, co już oficjalny republikański kandydat na prezydenta ma im do powiedzenia.
Okazało się, że właśnie sprawa Polski jest dla obozu Romneya ważniejsza od zupełnie pominiętej w 35-minutowym przemówieniu wojny w Afganistanie, wzrostu gospodarczego Chin czy sytuacji w krajach arabskich.
Oczywiście jest to polityka, w której liczą się przede wszystkim głosy oddane podczas listopadowych wyborów: na tym etapie kampanii każde wypowiadane publicznie słowo ma konkretny cel. Niedawna wizyta Romneya nad Wisłą pokazała, że głosy Amerykanów polskiego pochodzenia mają znaczenie dla szefów sztabów wyborczych.
Pytanie: Jakie wnioski powinna wyciągnąć z tego polska dyplomacja? - jest jak najbardziej zasadne. W wyborczym wyścigu Barack Obama nie jest skazany na zwycięstwo. Mamy w Waszyngtonie ciągle niezałatwioną kwestię zniesienia wiz czy zwiększenia amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa wobec Polski, nie mówiąc o dostępie do kapitału i nowoczesnych technologii przy eksploatacji gazu łupkowego. To ostatnie pokrzyżuje także plany Rosji.