„Rozumiem, że powodem zawarcia tego porozumienia jest wola episkopatu i Cerkwi, aby bronić chrześcijańskiej cywilizacji życia przed coraz silniejszą falą laicyzacji, przed cywilizacją śmierci" - mówił lider PiS tygodnikowi „Wprost". „Jest takie powiedzenie, skądinąd rosyjskie, że na wojnie każdy bagnet dobry".
"To porozumienie jest problemem dla PiS, prawda?" - zapytali dziennikarze. „Nie, nie jest" - uciął Kaczyński.
Prezes PiS bardzo rozczarował tym samym zarówno swoich wrogów, jak i najskrajniejszych stronników. Nie dał się rozegrać i wmanewrować w konflikt z episkopatem, w który - z różnych przyczyn - próbowali go wmanewrować i jedni, i drudzy. Ci pierwsi czynili to świadomie, pragnąc, by główna partia opozycyjna spadła do roli „smoleńskiej sekty", skazanej na opętańczy radykalizm i totalnie już pozbawionej nawet teoretycznej możliwości zwiększenia elektoratu o nieco bardziej centrowo nastrojonych wyborców. Ci drudzy czynili to nieświadomie - bo antyrosyjskość stała się dla nich najważniejszym filtrem, przez który postrzegają świat.
Doraźnych skutków ta sprawa mieć nie będzie. Wrogowie Kaczyńskiego nadal będą go nienawidzić. A jego zwolennicy, nawet rozczarowani tym, że nie podzielił ich emocji, i tak nie mają alternatywy.
Ale sprawa ma też mniej doraźny aspekt. Otóż za pomocą tej wypowiedzi lider PiS udowodnił, że pozostaje podmiotem mobilnym politycznie. Że realizując swoją strategię, działając na rzecz urzeczywistnienia swojej wizji Polski, może dokonać każdego zwrotu, który jego zdaniem przybliży jej realizację. Że nie pozostaje natomiast więźniem żadnej emocji i żadnej wąskiej doktryny - w tym i takiej emocji oraz takiej doktryny, które sam stworzył.