Resort szkolnictwa wyższego określił, że uczelnie publiczne nie mogą zwiększać liczby przyjętych studentów o więcej niż 2 proc. (swoją drogą ciekawe, skąd się wziął akurat taki odsetek, a nie na przykład 3 czy 1). Zostawił jednak furtkę, z której szkoły wyższe skwapliwie skorzystały, rekrutując więcej maturzystów. Wszak każdy z nich oznacza dodatkowy zastrzyk gotówki.

Wszystko to bardziej przypomina zabawę w ciuciubabkę niż poważną odpowiedź na wyzwania, jakie stoją przed polskim sektorem edukacji, choćby w związku z niżem demograficznym, zmniejszaniem się liczby osób, które uzupełniają swoje kwalifikacje na uczelniach czy nadreprezentacją studentów kształcących się na kierunkach skazujących ich na bezrobocie.

Narzucane i wymyślane przez urzędników limity nic tu nie pomogą. Trzeba wprowadzić realną konkurencję o studenta. Obecnie jest tak, że państwo z naszych podatków opłaca studia stacjonarne jedynie w publicznych szkołach. To relikt przeszłości. Publiczne pieniądze powinny też płynąć do uczelni niepublicznych, pod warunkiem że będzie się od nich wymagać określonych standardów kształcenia. Wtedy powstałaby prawdziwa konkurencja, w której liczyłaby się jakość oferty.

Obecnie szkoły publiczne, bez względu na to, jak uczą, są skazane na  „sukces", bo dostają pieniądze z budżetu, więc nie żądają od studenta czesnego. Nic dziwnego, że maturzyści usiłują się dostać na takie właśnie uczelnie - czemu za pomocą wydumanych limitów usiłuje przeciwdziałać ministerstwo.

Państwo, zamiast usiłować regulować rynek edukacyjny, powinno maksymalnie skrupulatnie wykorzystać każdą złotówkę, jaką ściąga od nas w formie podatków. Kupowanie usług edukacyjnych w prywatnych uczelniach byłoby krokiem w tym właśnie kierunku.