Tymczasem wszelkie dostępne dane wskazują jednoznacznie: w sprawach demografii nie dzwoni budzik, ale wyją wszystkie syreny alarmowe. Dzisiaj w „Rzeczpospolitej” piszemy, że za granicę uciekają już nie tylko osoby bez pracy czy młodzi szukający przygód. Z „zielonej wyspy” wyjeżdżają pracujący 30-latkowie z dziećmi. Mieszkające nad Tamizą Polki rodzą dwukrotnie więcej dzieci niż te znad Wisły - to też policzek wymierzony naszej polityce.

Dramatycznych danych jest zresztą tak wiele, że wręcz trudność sprawia przywoływanie ich wszystkich naraz. Spróbujmy jednak: z kraju uciekło ponad milion Polaków, emigranci nie wracają, dzieci rodzi się u nas jak na lekarstwo (w tym roku będzie ich ok. 390 tys., ale byśmy nie wymierali, powinno urodzić się 600 tys.), polityka imigracyjna to wciąż puste hasło.

Donald Tusk, który przygotowuje swoje drugie expose, zapewnia, że tym razem postawi na rodzinę. Chciałbym w to wierzyć, choć przychodzi mi to z ogromnym trudem. Obecny rząd traktuje bowiem politykę na rzecz rodzin po macoszemu. Więcej mówi się o związkach partnerskich i wydumanych konwencjach, które osłabiają tradycyjne małżeństwo, niż o dyskryminacji ekonomicznej i społecznej rodzin wychowujących dzieci. Pierwszy z brzegu przykład? Premier Tusk wycofał się właśnie ze złożonej publicznie w marcu tego roku obietnicy dofinansowania od 2013 r. przedszkoli kwotą 500 mln zł. Czyli: szef rządu nie dotrzymał słowa i przechodzi nad tym do porządku dziennego. Doprawdy trudno pojąć.
Dzieci i rodzina to inwestycja. Od lat powtarzają to demografowie i ekonomiści. Traktowanie ich jak zbędny balast - a to w tym duchu miał wypowiadać się Tusk w czasie rozmów o podnoszeniu wieku emerytalnego - doprowadzi nas do zguby.