Demokracja niesie ze sobą pewne uciążliwości. Wybieramy nie zawsze mądrych ludzi, rządzący często kierują się nastrojami panującymi w społeczeństwie, a nie prawdziwym dobrem kraju, musimy organizować wybory, wydawać publiczne pieniądze na głupawe reklamy wyborcze, zaśmiecać ulice w trakcie kampanii, podczas której każdy może publicznie mówić dowolne bzdury. Musimy wreszcie znosić demonstracje na ulicach, które czasem powodują korki w mieście, i wydawać pieniądze na zabezpieczenie tychże demonstracji. To wszystko jest męczące i kosztowne. Gdyby tego wszystkiego nie było, a rządził nami oświecony król, życie byłoby prostsze (pod warunkiem że byłby oświecony, i to właściwie oświecony…).
Tymczasem jednak zdecydowaliśmy, że chcemy żyć w systemie demokratycznym, jako najbezpieczniejszym i najlepszym ze złych rozwiązań. W związku z tym musimy ponosić tego konsekwencje.
Każdy ma prawo zabierać głos w gazetach, na blogach czy portalach społecznościowych. Każdy ma prawo demonstrować, gdy nie podoba mu się rząd albo gdy kocha swoją ojczyznę, albo walczy o prawa swojej grupy społecznej, zawodowej czy jakiejkolwiek innej. Demokratyczne państwo nie może utrudniać takich działań swoim obywatelom. Ale obecna nowelizacja ustawy o zgromadzeniach tak czyni. Utrudnia.
Biedne stowarzyszenia mogą się obawiać organizowania manifestacji, bo organizatorowi grozi kara finansowa, gdy pojawi się jakiś zadymiarz. Przeciwnicy jednej grupy mogą blokować demonstracje innych, zgłaszając chwilę wcześniej, że chcą manifestować w tym samym miejscu. Wreszcie, kiedy rząd coś przeskrobie i ludzie będą chcieli szybko przeciwko czemuś zaprotestować, będą musieli nadal odczekać trzy dni, zanim będzie im wolno wyrazić publicznie swoje emocje i poglądy.
Nie zapobiegnie to zamieszkom i awanturom ulicznym, jeśli ktoś będzie chciał je wszcząć. Zamieszkom może zapobiec tylko sprawnie działająca policja. I tego nam trzeba, a nie kolejnych złych przepisów.