Liderzy PO chcieli urządzić event, który przykuje uwagę całej opinii publicznej i pozwoli – po fatalnym dla partii początku roku – odzyskać jej polityczną inicjatywę. I rzeczywiście – wybory szefa PO przykuwają uwagę, ale chyba nie w taki sposób, w jaki oczekiwali pomysłodawcy tego przedsięwzięcia.
Przede wszystkim budzi ogromny niesmak sytuacja, gdy zamiast wewnątrzpartyjnej kampanii wyborczej mamy kampanię nienawiści wobec konkurenta Donalda Tuska. Niemal wszyscy znani politycy PO wzięli się ostatnio do obrzucania błotem Jarosława Gowina. Oczywiście trudno się dziwić, że działacze Platformy stawiają na niemal pewnego zwycięzcę, ale poziom agresji wyrażanej w atakach na jego kontrkandydata może zaskakiwać. Jeśli koledzy Tuska rzeczywiście uważają, że Gowin flirtuje z PiS albo usiłuje założyć własną partię, to po co cała ta szopka z głosowaniem? Wystarczy sąd partyjny, a potem jednomyślny wybór Tuska jako jedynego kandydata w partyjnych wyborach.
Także zakończone we wtorek głosowanie internetowe to prestiżowa porażka. Rządząca partia miała pokazać konkurentom, na czym polega wewnątrzpartyjna demokracja, a także udowodnić Polakom, iż wybory, podczas których głosuje się przez Internet, nie grożą nadużyciami i fałszerstwami. Tyle że okazało się, iż jest dokładnie odwrotnie. Co gorsza, wyborami przeprowadzanymi w ten sposób dotąd zainteresował się niewiele więcej niż co czwarty członek Platformy. Choć w czasie wakacji łatwiej zagłosować przez Internet niż oddawać głos korespondencyjnie.
To głosowanie stało więc swoistym memento dla wszystkich, którzy forsują głosowanie przez Internet w wyborach do Sejmu i Senatu.
Z informacji „Rzeczpospolitej" wynika, że w sumie oddało głos (elektronicznie i listownie) około połowy członków PO. To już więcej niż w prawyborach prezydenckich trzy lata temu (wtedy zagłosowało ok. 48 proc. członków). Frekwencyjnej wpadki nie będzie. Ale to jedyna dobra informacja dla Platformy, jaka wynika z wewnątrzpartyjnych wyborów.