Politykowi temu zdobywanie popularności chyba nie przychodzi trudno.
Jak tu nie lubić sympatycznego człowieka, który właściwie z nikim się nie kłóci, a jeśli nawet to robi, to tak, żeby tego nie było widać? Do tego dochodzą liczne gafy głowy państwa. A przecież Komorowski się nimi nie przejmuje, dzięki czemu jawi się po prostu przeciętnemu Kowalskiemu jako jowialny swojak.
Ale jest jeszcze jeden istotny czynnik. Być może historia rzeczywiście dobiegła końca. Nie w takim jednak sensie, jaki temu nadawał u zmierzchu lat 80. ubiegłego wieku Francis Fukuyama, któremu chodziło o to, że w dziejach świata najlepiej sprawdziła się zachodnia liberalna demokracja. Warto przywołać wizję Alexandre'a Kojève'a vel Kożewnikowa, pochodzącego z Rosji filozofa heglisty, a zarazem prominentnego urzędnika francuskiego Ministerstwa Handlu Zagranicznego i ideologa integracji europejskiej (skądinąd podejrzewanego po swojej śmierci w roku 1968 o współpracę z wywiadem sowieckim).
Celem, do którego podąża ludzkość - twierdził Kojève - jest wiekuisty pokój oraz powstanie "ogólnego", "homogenicznego" państwa światowego. Sprzyjać temu ma zanikanie między ludźmi różnic, zwłaszcza takich, na tle których rodzą się konflikty - egzystencję historyczną i heroiczną wypiera egzystencja biologiczna (zwierzęca) i konsumpcyjna. Jeśli tak jest, to nie warto spierać się o cokolwiek. Ideałem staje się mistrz buddyzmu zen zatopiony w medytacji, a jego przeciwieństwem średniowieczny europejski rycerz skory do walki.
Oczywiście nie sposób sobie wyobrazić Bronisława Komorowskiego oddającego się buddyjskim praktykom. Bo przecież nikt nie jest doskonały. Ale czy w postawie prezydenta nie ma czegoś z bycia prorokiem końca historii? Jeśli odpowiadamy: "nie" i krytykujemy głowę państwa, to może to oznaczać tyle, iż nie zgłębiliśmy jeszcze mądrości etapu, na jakim się znaleźliśmy. I co wtedy?