Demokracja tymczasem to nie tylko zdobywanie władzy i jej sprawowanie (zajmowanie stanowisk) ale także, a nawet przede wszystkim, jej oddawanie, rezygnacja z urzędów.
Ostatnia prosta przed referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy, pokazuje jednak aż nadto wyraźnie, jakie trudności ma rządzący establishment z przyswojeniem tej oczywistej prawdy o demokracji. Niestety do utrwalania tego złego stanu, by nie powiedzieć układu, włączył się prezydent Bronisław Komorowski. Zapowiedział w telewizji, że nie weźmie udziału w referendum, gdyż w jego ocenie samorządy są coraz częściej polem partyjnych batalii.
Pisze o tym nasz redakcyjny kolega: że dziś obywatele słyszą od prezydenta (ale także premiera) „zostań w domu", a za osiem miesięcy ci sami politycy będą nawoływali do liczniejszego udziału w wyborach, i załamywać ręce nad niską frekwencją. Puenta jest w tytule:— „Prezydent i premier psują demokrację".
Osobiście wątpię by warszawiacy posłuchali rad prezydenta, który niczym dobrego wujek, wie lepiej niż warszawiacy, co dla ich miasta najlepsze, przeciwnie w niejednym odezwie się pewnie zew wolności i choćby z przekory skoczy do lokalu wyborczego. Referendum nie jest panaceum na bolączki polskiej (i w ogóle) demokracji, ale jest jej dość czytelnym narzędziem, traktowanym w konstytucji (którą urzędnicy tacy jak prezydent czy premier powinni zwłaszcza respektować) na równi z wyborami, pośrednią demokracją. To co należałoby zrobić to udrożnić to narzędzie weryfikacji procedur wyborczych, a nie je ograniczać — niestety taki projekt proponuje prezydent.
Polska demokracja cierpi na brak mechanizmu usuwania niepopularnych czy wręcz skompromitowanych polityków, czego dowodem są postulaty wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych czy ograniczenia immunitetów, a ostatnio referenda samorządowe — jaśniejszy punkt na tej zurzędniczałej wyspie.