Rosjanie rozegrali tę partię po mistrzowsku. Johnowi Kerry'emu wymsknęło się podczas jednego z publicznych wystąpień, że interwencji w Syrii mogłoby nie być, gdyby tylko prezydent Asad oddał broń chemiczną pod opiekę międzynarodowej społeczności.
Zostawmy na chwilę na boku dyskusję o tym, czy dziecko zastrzelone przez snajpera nie powinno w nas budzić takiego samego oburzenia, jak dziecko zamordowaniem sarinem. Pomijając tę kwestię, Rosjanie natychmiast skorzystali z okazji i zaproponowali swoje pośrednictwo w doprowadzeniu właśnie do przekazania syryjskiej broni chemicznej międzynarodowym inspektorom.
Minęło ledwie kilkanaście godzin i oto syryjski MSZ zgodził się na rosyjską propozycję. Rosjanie wyrośli na tych, którzy ocalą świat przed kolejną wojną. Jednocześnie dali paliwo opozycji w Kongresie USA, gdzie wynik głosowania w sprawie rezolucji dającej prezydentowi wolną rękę staje się coraz bardziej problematyczny.
Rosyjska propozycja jest niemożliwa do przeprowadzenia. Syryjska armia ma tysiące ton broni chemicznej, laboratoria i składy porozrzucane od wybuchu wojny domowej w dziesiątkach miejsc. Część składów, jak np. duży skład w fabryce chemicznej pod Aleppo, znajduje się na linii frontu. Inne składy wpadły w ręce rebeliantów. Jak to skontrolować? Kto to ma robić – nieuzbrojeni inspektorzy ONZ? Ilu ich musi być w Syrii, by zapanować nad tym chaosem jednocześnie unikając śmierci z ręki którejkolwiek z dziesiątków frakcji tej wojny?
To świetna propozycja, by grać na zwłokę. Rozmowy, inspekcje i kontrole mogą trwać tygodniami i miesiącami. Potem raporty, analizy, debaty w Radzie Bezpieczeństwa ONZ – wojna może się w tym czasie toczyć spokojnie swoim rytmem. A że to Asad dziś ma w niej przewagę, więc gra na zwłokę jest jemu i tylko jemu na rękę.