Okręty podwodne są znakomitym pomysłem, jednak pod warunkiem, że nie będą służyły jedynie do walki morskiej, ale zostaną wyposażone w rakiety manewrujące woda-ziemia i staną się naszym mieczem. Narzędziem ataku, tak skutecznym, że odstraszy potencjalnego przeciwnika od uderzenia w nas.
Od wieków wojskowi i politycy planujący kształt armii toczą szlachetny spór o to, co lepsze – skuteczne środki obrony czy ataku. Tylko nieliczne państwa na świecie stać na rozwijanie i jednych, i drugich w wystarczającym stopniu. Polska do nich nie należy. Obecnie inwestujemy raczej w obronę niż w atak, w efekcie kuleje jedno i drugie. Kiedy brakuje pieniędzy, a nasz kraj wydaje na armię za mało w odniesieniu do możliwych zagrożeń, rozwiązaniem korzystniejszym, bo tańszym, jest inwestowanie w środki ofensywne. Potencjalny wróg wie wówczas, że może wprawdzie boleśnie uderzyć, ale i on zapłaci za to wysoką cenę, bo Polska broń dosięgnie jego instalacji, nawet odległe od granicy.
W planach MON znalazł się już zakup pocisków manewrujących do samolotów F-16, teraz – miejmy nadzieję – dojdą okręty podwodne, gdyby jeszcze dołożyć do tego rakiety średniego zasięgu ziemia-ziemia, powstałaby ofensywna triada, której powinien obawiać się każdy potencjalny agresor. Salwa rakiet zdolnych dosięgnąć celów odległych o setki kilometrów to zimny prysznic nawet dla regionalnych potęg.
Nie słychać jednak o planach zakupu wyrzutni ziemia-ziemia, budujemy za to kosztowną tarczę antyrakietową, która i tak nie będzie szczelna, nie obroni całego terytorium Rzeczypospolitej, a wobec rosyjskich rakiet manewrujących Iskander może okazać się zupełnie bezradna.
Tworzenie siły ofensywnej nie oznacza wcale przygotowywania się do agresji, nie trzeba go ani ukrywać, ani wstydzić się takich inwestycji. Najlepszą formą obrony jest atak – mówi stare porzekadło. W istocie najlepsza będzie zdolność do ataku, która powstrzymuje agresora. Oto obrona niemal idealna, nie warto na niej oszczędzać.