Nic więc dziwnego, że informacja o piątkowej konwersacji Baracka Obamy i nowego irańskiego prezydenta Hasana Rouhaniego zelektryzowała świat globalnej polityki. Tym bardziej że zapowiadana wcześniej próba zaaranżowania ich „przypadkowego spotkania” w kuluarach niedawnego szczytu ONZ zakończyła się fiaskiem.
Wystarczy rzucić okiem na irańskie murale przedstawiające Amerykę w roli wcielonego szatana albo na satyryczne rysunki w amerykańskich gazetach, nieodmiennie przedstawiające opatulonych w czarne szaty irańskich ajatollahów z bombą atomową na podorędziu, by zrozumieć, jaka przepaść dzieli dziś Teheran i Waszyngton. I jak trudno będzie zmienić obowiązujący po obu stronach stereotypowy wizerunek arcywroga.
Być może irańscy przywódcy uznali, że kurczowe trzymanie się podstawowego dogmatu ich polityki zagranicznej przestaje się opłacać. Stąd zgoda na udział umiarkowanego Rouhaniego w wyborach (w końcu można było go powstrzymać jak tylu innych niezbyt gorliwych obrońców Republiki Islamskiej przed nim) i zachęty samego najwyższego przywódcy, ajatollaha Alego Chameneiego do ostrożnego dialogu.
Także Biały Dom nauczony wieloletnimi jałowymi wysiłkami na rzecz zniechęcenia Iranu do majstrowania przy bombie „A” najwyraźniej doszedł do przekonania, że może warto choć spróbować dialogu. Tym bardziej że bez znalezienia jakiegoś modus vivendi z Iranem trudno będzie osiągnąć postęp w gaszeniu coraz to nowych ognisk zapalnych – od Iraku, po Syrię, Liban i region Zatoki Perskiej.
Ajatollahowie okazali się sprytnymi graczami, a ich prowadzona od kilku tygodni „ofensywa uroku” zjednuje im sympatię ulicy w wielu państwach. Oczywiście nie wszyscy poddają się pięknym słowom o umiłowaniu pokoju. Szczególnie premier Izraela Benjamin Netanjahu przypomina wieloletnią historię perskich propagandowych zagrywek, z których nieodmiennie wynikało tylko jedno: dzięki zasłonie dymnej Teheran zyskiwał czas na zbudowanie kolejnych instalacji wzbogacania uranu.