Tak bowiem trzeba czytać zgłoszoną do Sejmu przez PSL i SLD propozycję, by zakazać publikowania sondaży preferencji partyjnych tydzień przed wyborami. W czasie gdy coraz szerzej dyskutuje się o sensie ciszy wyborczej (przypomnijmy, że przed warszawskim referendum „Rzeczpospolita" apelowała o jej zniesienie), ludowcy i politycy Sojuszu chcą jeszcze bardziej zaostrzyć przepisy o dostępie do informacji.
Robią to oczywiście w trosce o nas. Bo czymże motywują swoją inicjatywę? Zakaz publikacji sondaży ma zapewnić wyborcom spokój i pełną swobodę w podjęciu ostatecznej decyzji, na kogo głosować. Pięknie, ale rozbierzmy ten sposób rozumowania na części pierwsze.
Politycy chcą nam powiedzieć, że nie powinniśmy posiadać dostępu do informacji o tym, jak rozkłada się sympatia współobywateli, bo tak się tym zasugerujemy, że zagłosujemy inaczej, niż chcemy. Innymi słowy: Kowalski popiera wprawdzie wolny rynek i niskie podatki, ale gdy dowie się, że większość chce socjalizmu i fiskalizmu, to także on przy urnie poprze te rozwiązania. A Nowak zagłosuje na partię wspierającą związki partnerskie, choć jest konserwatystą. Czyż to nie objaw braku wiary w ludzi? Paternalizmu? Wyborcy, zdaniem polityków, nie będą się zastanawiać nad programem, ludźmi reprezentującymi dane ugrupowanie, ich przeszłością, zrealizowanymi obietnicami czy zawiedzionymi nadziejami. Nie, to wszystko będzie nieważne. Najważniejsze są sondaże.
Jest jeszcze aspekt praktyczny. Zapewne wyniki badań będzie można publikować w stacjach telewizyjnych czy na stronach internetowych zarejestrowanych poza Polską. Nie uniknie się więc absurdalnych pościgów, kontroli czy procesów sądowych. Poza tym w dobie portali społecznościowych i rozrastającej się sieci trudno zakładać, że część ludzi i tak nie będzie informowana o preferencjach partyjnych. A wtedy podzielimy wyborców na lepszych i gorszych. Polityka równych szans zmieni się w politykę lepszego dostępu do informacji.