Kogo cieszą „Resortowe dzieci"

„Resortowe dzieci. Media" z pewnością nie mogły mieć lepszej reklamy, niż spór który rozgorzał wokół tej książki.

Publikacja: 13.01.2014 16:42

Michał Szułdrzyński

Michał Szułdrzyński

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala Waldemar Kompala

Mankamenty metodologiczne – nazwijmy to tak elegancko – „Resortowych dzieci" zostały podkreślone w rozmowie Roberta Mazurka ze współautorką książki, Dorotą Kanią. Mazurek, jak to Mazurek, łapie Kanię za słówka, pokazuje nieścisłości i niekonsekwencje, a przede wszystkim tendencyjność w doborze bohaterów książki.

Co ciekawe Kania zarzuca innym dziennikarzom mającym sympatie bardziej po prawej stronie, że sami takiej książki nie napisali. Byłoby to może i śmieszne, gdyby nie fakt, że np. naśmiewa się z Piotra Zaremby i wszystkich jego książek, analiz i całego dorobku, tylko dlatego, że – według niej – nie miał sam odwagi by napisać własnych „Resortowych dzieci". Zaremba oczywiście nie jest świętą krową i wolno go krytykować. Ale można odnosić się do poszczególnych jego wypowiedzi, polemizować, a nie walić na oślep, zarzucając mu tchórzostwa. Bo według takiej logiki, wyrocznią dziennikarską jest Dorota Kania i Jerzy Targalski, którzy zlustrowali dziennikarskich prominentów III RP i ich rodziny. Absurdalne, prawda?

Tendencyjność „Resortowym Dzieciom" zarzuca również Marcin Meller w Newsweeku. Z tym, że robi to na własnym przykładzie. Meller, w młodości działacz NZS, syn szefa MSZ w rządzie PiS, znalazł się w książce teoretycznie dlatego, że jego dziadek był komunistą a ojciec należał do PZPR, faktycznie jednak dlatego, że ma niesłuszne poglądy. Gdy Stefan Meller zostawał ministrem w rządzie Kaziemierza Marcinkiewicza, a więc stanął po właściwej stronie, jego dwuletnia, zakończona w 1968 „kariera" w PZPR nikomu nie przeszkadzała. Ale ponieważ – jak twierdzi Marcin Meller – dziś jego poglądy nie odpowiadają autorom „Resortowych Dzieci", jego przeszłość została gruntownie prześwietlona.

Wielu moich kolegów z prawej strony podkreśla, że ta książka jest bardzo ważna, bo wypełnia pewną istotną lukę w naszej wiedzy o III RP. Być może ta książka odpowiada na pewne zapotrzebowanie – wiemy, że bije rekordy poczytności, a coraz głośniejsza awantura wokół niej z pewnością sprzedaży sprzyja – ale moim zdaniem w najmniejszym stopniu nie rozwiązuje problemu, z jakim autorzy książki chcieliby walczyć. Raczej polepsza samopoczucie tych, którzy nie lubią mediów III RP.

Ba, mam wrażenie, że taka książka pomaga wysnuć wnioski, które są raczej przejawem pewnej słabości. No bo na przykład zamiast polemizować z czyimiś poglądami, lepiej powiedzieć, że jego ojciec walczył w AL, był agentem SB, kontaktem WSW, działaczem PZPR czy czegokolwiek tam jeszcze. I co? No właśnie, i nic.

Przywoływanie przeszłości dziennikarzy popularnych w III RP lub ich rodziców, ma bowiem na celu najczęściej zdyskredytowanie tej osoby.

Przyznam się, że ilekroć słucham w radio dyskusji Jacka Żakowskiego z Tomaszem Lisem, zalewa mnie krew. Tak tendencyjnego, wtórnego i reaktywnego spijania sobie z dziubków zaprzysięgłych wrogów wszystkiego co konserwatywne i prawicowe nie mogę słuchać bez wzburzenia. Uważam, że ci dziennikarze często, albo prawie zawsze przesadzają, mylą swoje uprzedzenia z rzeczywistością. Ale mam ochotę z nimi polemizować, zwalczać ich poglądy. Oczywiście mogę sobie wyobrazić psychologiczną reakcję – aha, Żakowski i Lis to resortowe dzieci, to wszystko wyjaśnia (choć słabo wyjaśnia bo resortowość Żakowskiego jest w książce żadna a Lisa cieniutka) . No właśnie, czy jednak cokolwiek wyjaśnia? Czy przez to mają mniej lub więcej racji? Czy ich argumenty przez to stają się nieważne.

Jest w Polsce taka gazeta, która – szczególnie w latach 90tych XX wieku - uwielbiała w analogiczny sposób dyskredytować swych przeciwników. Ze znanym konserwatywnym profesorem nie polemizujemy. Dlaczego? Napiszmy, że jest antysemitą, to już nie trzeba będzie polemizować. Innego nazwiemy oszołomem, kolejnego ciemnogrodem. Zamiast by zbijać ich argumenty, zdyskredytujmy ich, przecież to prostsze.

Nie cierpiałem tej metody, gdy w ten sposób likwidowano z życia publicznego inaczej myślące osoby, nie widzę powodu, by tę metodę rozgrzeszać, gdy akurat obrywają ludzie, do których mi daleko. Tym bardziej, że tę metodę ochoczo zaczyna się stosować ostatnio na prawicy. Nie zgadzamy się z kimś? To zlustrujmy mu tatusia.

Przyznam, że z większością bohaterów „Resortowych Dzieci" się nie zgadzam, często uważam, że opowiadają rzeczy niemądre. Ale sto razy bardziej wolę ich wyszydzać, pokazywać błędy myślowe, wytykać sprzeczności i niekonsekwencje, niż walić argumentami ad personam, że to po prostu resortowe dzieci.

I żeby była jasność, wcale nie uważam, że rodzina nie ma wpływu na to kim jesteśmy, jak się zachowujemy, albo jak myślimy. Wręcz przeciwnie, jako konserwatysta wiem, że to właśnie rodzina ma olbrzymi wypływ na to, kim jesteśmy. Pozwólcie państwo jednak, że posłużę się przykładem. Moje dzieci są, bodaj w trzynastym pokoleniu, potomkami Samuela Zborowskiego, głośnego w XVI wieku buntownika skazanego na śmierć na Wawelu w 1584 r. Czy to oznacza, że buntowanie się przeciw władzy mają we krwi. Czy cała trójka będzie buntownicza?

Próbuję własnym dzieciom przekazać pewien system wartości, ale czy to oznacza, że cała trójka będzie taka sama, że będą myśleli tak jak ja? Mało jest znanych przykładów rodzeństw, które mają zupełnie różne od siebie poglądy? Poglądy Jacka czy Jarosława Kurskiego są zdeterminowane przez wychowanie? Zarówno dom i otoczenie, jak i genealogia mają wpływ na nasze życie. Gdyby tak nie było, tak wielu z nas nie zastanawiałoby się, kim byli ich rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i praprapradziadkowie. Historię swej rodziny znam dość dobrze, są wśród dziadów, pradziadów a nawet prapraprapradziadów osoby, z których jestem dumny, bo dobrze zasłużyli się nie tylko familii, ale i ojczyźnie, są i tacy, których legenda rodzinna przeklęła. I co, wszystko, co robię dobrego to zasługa tych bohaterów, a to, co złe to wina zdrajców? Niedorzeczność.

Podobnie niedorzeczne wydaje mi się tłumaczenie historii III RP wyłącznie rodzinnymi koneksjami jej prominentnych dziennikarzy. To nie znaczy, że nie należy o nich mówić, ale to nie one determinują losy Polski po 1989 r.

Mankamenty metodologiczne – nazwijmy to tak elegancko – „Resortowych dzieci" zostały podkreślone w rozmowie Roberta Mazurka ze współautorką książki, Dorotą Kanią. Mazurek, jak to Mazurek, łapie Kanię za słówka, pokazuje nieścisłości i niekonsekwencje, a przede wszystkim tendencyjność w doborze bohaterów książki.

Co ciekawe Kania zarzuca innym dziennikarzom mającym sympatie bardziej po prawej stronie, że sami takiej książki nie napisali. Byłoby to może i śmieszne, gdyby nie fakt, że np. naśmiewa się z Piotra Zaremby i wszystkich jego książek, analiz i całego dorobku, tylko dlatego, że – według niej – nie miał sam odwagi by napisać własnych „Resortowych dzieci". Zaremba oczywiście nie jest świętą krową i wolno go krytykować. Ale można odnosić się do poszczególnych jego wypowiedzi, polemizować, a nie walić na oślep, zarzucając mu tchórzostwa. Bo według takiej logiki, wyrocznią dziennikarską jest Dorota Kania i Jerzy Targalski, którzy zlustrowali dziennikarskich prominentów III RP i ich rodziny. Absurdalne, prawda?

Pozostało 84% artykułu
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Komentarze
Estera Flieger: Uśmiechnięty CPK imienia Olgi Tokarczuk
Komentarze
Jerzy Haszczyński: Wielka polityka zagraniczna, krajowi zdrajcy i złodzieje. Po exposé Radosława Sikorskiego
Komentarze
Jędrzej Bielecki: Po exposé Radosława Sikorskiego. Polska ma wreszcie pomysł na UE
Komentarze
Jerzy Haszczyński: Zdeterminowani obrońcy Ukrainy