Mam wrażenie, że od czasu rosyjskiej agresji na Krym w stolicy Rosji wyprzedził ją z zachodnich vipów tylko prezes Siemensa. Ale nie było to dobrze przyjęte nawet w Niemczech.
Wiceminister zaklina się, że MSZ chce oddzielić „kwestie wymiany kulturalnej od kwestii politycznych". Niestety takie deklaracje od biedy mógłby wygłaszać wiceminster kultury, ale nie przedstawicielka jak najbardziej politycznego resortu dyplomacji. Ale nie w tym miejscu. I nie w takim momencie, gdy – jak wynika ze słów dowódcy NATO w Europie gen. Breedlove'a armia rosyjska szykuje się do zrealizowania „swoich celów" na Ukrainie, której integralność i suwerenność popieramy.
Nasz wschodni sojusznik jest między okupacją Krymu a prawdopodobną agresją na wschodnie i południowe regiony, a my jakby nigdy nic wysyłamy wiceszefową dyplomacji do Moskwy. Trudno to pojąć.
I to niezależnie od tego, co się sądzi o samej imprezie – Roku Polskim w Rosji.
Można się wszak łudzić, że dzięki niej jacyć Rosjanie obejrzą z zainteresowaniem polski film, że dojdzie do dyskusji Polaków i Rosjan, dla których liczą się tylko sprawy kultury. Można się łudzić, że dyrektor teatru lalkowego z Rosji jest apolityczny albo wręcz, że to kryptodysydent. A nawet, jak publicysta „Gazety Wyborczej" Roman Pawłowski, można marzyć, że „wpuśćmy do putinowskiego systemu wirusa wolności".