Niestety, temu religijnemu uniesieniu uległ i szef polskiej dyplomacji, podejmując decyzję o odwiedzeniu Rosji niecałe trzy miesiące po agresji na Krym i w czasie gdy Moskwa macza palce w kolejnej agresji – na wschodzie Ukrainy.

Nie wiarą powinni się kierować ministrowie spraw zagranicznych. I to Radosławowi Sikorskiemu przekazał w Petersburgu stąpający twardo po ziemi Siergiej Ławrow. Z uśmiechem na twarzy wyjaśnił, że Rosjanie w żadnej sprawie dotyczącej kryzysu na Ukrainie nie zamierzają ustępować. Nadal są za daleko posuniętą decentralizacją tego kraju, co oznacza, że Kijów nie będzie w stanie nim zarządzać. Nadal nie chcą w pełni uznać władz ukraińskich, co oznacza, że o tamtejszym rządzie możemy zaraz znowu usłyszeć, że to „faszystowska junta". Nadal mogą szachować groźbą wysłania najemników, zielonych ludzików i broni w dowolny region Ukrainy. Zresztą dlaczego mieliby się do Ukrainy ograniczać?

Nawet wiara opiera się na jakichś przesłankach. W przypadku Rosji mogłyby to być jakieś sygnały, że Kreml szuka kompromisu, bo chce uniknąć poważnych sankcji gospodarczych Zachodu. Bez takich sygnałów nie da się wytłumaczyć, dlaczego szef polskiego i niemieckiego MSZ złamali dyplomatyczną izolację państwa, które dopuściło się najpoważniejszego od dawna naruszenia prawa międzynarodowego i wywołało największą awanturę na kontynencie.

Jeżeli więc były jakieś nieoficjalne sygnały, to zostały źle zinterpretowane. Skończyło się na zimnym prysznicu w Petersburgu. Oby miał zbawienny (pozostając w konwencji religijnej) wpływ na dyplomatów.

Polityka wobec Rosji nie może polegać na balansowaniu między skrajnościami. Nie może być tak, że jednego dnia domagamy się ostrych sankcji, a następnego dystansujemy się nawet wobec tych łagodnych, takich jak dyplomatyczna izolacja Kremla.