„Wiek sześciu lat to »złoty wiek« – w tym okresie dziecko szybko się rozwija, chłonie wiedzę i nabywa nowych umiejętności. Wcześniejsza nauka w szkole – o czym przekonują polscy i międzynarodowi eksperci – nie odbiera dziecku dzieciństwa, lecz daje szansę na stworzenie mu optymalnych warunków do odkrywania i poznawania świata, rozwoju szczególnych uzdolnień, kształtowania umiejętności i kompetencji, a także nabywania od najmłodszych lat doświadczeń potrzebnych w późniejszym, dorosłym życiu" – to słowa Joanny Kluzik-Rostkowskiej, minister edukacji, z informacji o stanie przygotowań do objęcia obowiązkiem szkolnym sześciolatków, która kilka dni temu trafiła do marszałka Sejmu. Na 58 stronach szefowa MEN wymienia zalety wysłania do szkół dzieci sześcioletnich, pisze też o wydatkach, jakie w związku z tym poniósł budżet państwa.

Jeden z rozdziałów tejże informacji traktuje też o tym, jak szkoły są przygotowane na przyjęcie najmłodszych. Pani minister, podpierając się danymi GUS, wymienia zatem, że kilka dni temu naukę w szkołach rozpoczęło ?w sumie około 2,3 mln uczniów – mniej więcej tyle samo co w roku szkolnym 2007/2008. Podaje również, że aż w prawie 8,8 tys. na 13,5 tys. szkół jest tylko jedna klasa pierwsza, a szkoły mają aż 30 tys. pustych pomieszczeń dydaktycznych. Innymi słowy, szkoły są gotowe na przyjęcie sześciolatków. Ba, mogą ich przyjąć jeszcze więcej, bo w roku szkolnym 2019/2020 będziemy mieli około 2,7 mln dzieciaków w podstawówkach – porównywalnie z rokiem 2004/2005.

Na papierze wszystko wygląda dobrze. Gorzej jest jednak w praktyce. Są takie szkoły w Polsce, ?w których pierwszych klas jest aż osiem. I nie dotyczy to wcale wielkich miast. W mojej miejscowości – 40 km od Warszawy – oddziałów jest sześć. Siłą rzeczy dzieciaki muszą się uczyć w systemie dwuzmianowym. W Stargardzie Szczecińskim naukę zaczynają nawet o 6.30 rano! Ale nie dlatego, że nauczyciele uznali, że tak będzie lepiej, bo wiedza rankiem jest lepiej przyswajalna. Po prostu dlatego, ?że brakuje miejsc. Gdzie indziej pierwszaki idą do szkoły na godz. 12 i kończą zajęcia o 17.30.

Winą za to można oczywiście obarczyć samorządy – wszak to one są organami prowadzącymi – lub dyrektorów, którzy nie potrafią ułożyć planów. Tymczasem ministerstwo zrealizowało założenia, więc nie ma sobie nic do zarzucenia. Tyle że umywanie rąk i udawanie, że wszystko przebiega świetnie, bynajmniej nie zdejmuje z MEN odpowiedzialności za efekty wdrażania pomysłów resortu.