Po pierwsze, „sz" jak szpica, czyli siły natychmiastowego reagowania, które powołano. Po drugie, „sz" jak Szczecin, gdzie dowództwo szpicy ma stacjonować.
Po trzecie, „sz" jak następny szczyt sojuszu, który odbędzie się w Warszawie w 2016 roku.
Nie chcę powiedzieć, że Polska nie powinna się w jakiś sposób angażować w zwalczanie dżihadystów, którzy wyrzynają swoich religijnych i cywilizacyjnych przeciwników, głównie chrześcijan. Powinna. Dziwne jest jednak to, że w sprawie fundamentalistów islamskich NATO potrafi działać szybko i w miarę stanowczo. A w sprawie będącej dla Polski bez porównania większym problemem – wywołanej przez Rosję wojny na Ukrainie – reakcja jest powolna i wstrzemięźliwa.
Nie ma się co pocieszać trzema „sz", bo drobne sukcesy nie powinny przysłonić wielkiej porażki. W piątek najprawdopodobniej upadła idea, która przyświecała polskiej polityce zagranicznej od ćwierćwiecza. Jak się wydaje, nasi wschodni sąsiedzi znaleźli się bowiem po drugiej stronie nowej żelaznej kurtyny. Ukraina, wbrew naszym planom i interesom, straciła szansę na dokonanie wyboru o przynależności do instytucji świata zachodniego – nie będzie jej ani w NATO, ani w Unii Europejskiej.
Prezydent Petro Poroszenko osobiście się o tym przekonał na szczycie w Walii – nie uzyskał pomocy, która mogłaby wpłynąć na bieg wydarzeń na froncie ani nie usłyszał, że miejsce jego kraju jest na Zachodzie. I wywiesił białą flagę – zawarł porozumienie z Władimirem Putinem. Nie wiadomo, czy zawieszenie broni przetrwa. Nieznane są, przynajmniej w chwili, gdy piszę te słowa, wszystkie szczegóły umowy. Ale te już znane sugerują, że Kreml zrealizował znaczną część swojego planu – Ukraina będzie niestabilnym krajem, jej suwerenność i integralność terytorialna pozostaną fikcją.