Ewa Kopacz chciałaby ogłosić przyspieszone pełne wybory w PO, co by oznaczało, że partia przez kilkanaście miesięcy zajmowałaby się rywalizacją na poziomie kół, powiatów i regionów. Intencje ustępującej premier są dość łatwe do odczytania – gdyby do wyborów przewodniczącego Platformy doszło teraz, rozgoryczeni porażką członkowie ugrupowania ukaraliby Kopacz, odbierając jej kierownicze stanowisko w partii. Grając na czas, konserwuje ona swoje przywództwo, gdyż w najbliższych miesiącach będzie mogła próbować eliminować swoich kolejnych przeciwników.

Sęk w tym, że próbując ocalić stanowisko, rezygnuje ona z roli, którą PO mogłaby odegrać – twardej opozycji. Uwaga opinii publicznej – przyzwyczajonej od ośmiu lat do tego, że to Platforma stanowi centrum wydarzeń – skierowana jest na ostre połajanki i prztyczki, które kierują do siebie nawzajem poszczególni liderzy ugrupowania. A to o braku mandatu Kopacz do rządzenia PO, a to wysłaniu kogoś po ośmiorniczki do sklepu, a to o tym, kto jest najbardziej winny porażki. I tak Platforma ochoczo prowadzi grę, która właśnie doprowadziła ją do wyborczej klęski.

Zachowanie PO to doskonała wiadomość dla dwóch partii. Cieszyć się może Nowoczesna, bo zajęta kłótniami Platforma zacznie tracić w sondażach i to właśnie Ryszard Petru będzie miał szansę zbudować swą pozycję na opozycyjności wobec Prawa i Sprawiedliwości.

Ale PiS może również zacierać ręce. Spektakularna i mało ważna dla Polski awantura w PO odwraca uwagę od wydarzeń w Prawie i Sprawiedliwości, od tego, co się dzieje pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim, Beatą Szydło i kandydatami na członków jej gabinetu. Tyle tylko, że to właśnie od tego, kto będzie ministrem i jakie przyniesie ze sobą pomysły, będzie zależała przyszłość naszego kraju w ciągu najbliższych lat. A nie od przepychanek w PO.  >A5