Większość upadków, które odcisnęły tak silne piętno na Tour de France, wydarzyła się na zjazdach, na przeważnie śliskiej nawierzchni i na wąskiej drodze. W takich okolicznościach upadali Majka (tłumaczył, że chyba najechał na plamę oleju), dotychczasowy wicelider Geraint Thomas (oskarżający Majkę o spowodowanie jego kraksy) i jeden z faworytów Richie Porte.
Coraz częściej losy wyścigów rozstrzygają się nie na podjeździe, ale wtedy, kiedy trzeba mknąć z góry w stronę mety i ryzykować do granic możliwości. Na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro kraksa na zjeździe Vincenzo Nibaliego i Sergio Henao otworzyła drogę do medalu Rafałowi Majce.
Organizatorzy coraz bardziej, aż do przesady, doceniają ten aspekt kolarskiego rzemiosła. Przed rozpoczęciem Giro d'Italia wprowadzili nawet odrębną klasyfikację dla najlepszego zjazdowca. Miała zostać za to przyznana specjalna premia. Szefowie Giro wycofali się z pomysłu po gwałtownych protestach kolarzy i dyrektorów sportowych, bo zjazdy, zwłaszcza w nadmiarze, są bardzo niebezpieczne. Czy więc planiści Tour de France nie przesadzili ze zbyt obfitym w zawiłości technicznie etapem? Nie za bardzo zadbali o widowisko, zapominając o bezpieczeństwie?
– Kolarze robią rekonesans trasy, doskonale znają warunki, w jakich przyjdzie im się ścigać, i raczej nie protestują. W niedzielę nałożyło się kilka negatywnych czynników. Kto to mógł przewidzieć? Najważniejszy – to było zakończenie pierwszego tygodnia wyścigu, tuż przed dniem przerwy. Wtedy wszyscy są zmęczeni i nerwowi, a w tym roku około 30 zawodników miało jeszcze szansę na miejsce w pierwszej dziesiątce i każdy to chciał wykorzystać – tłumaczy „Rzeczpospolitej" uczestnik trzech poprzednich edycji TdF Bartosz Huzarski.
– Jeden kamyk na drodze, jedno wahnięcie roweru sprawia, że ląduje się w krzakach. Asfalt na wyścigach nigdy nie jest równy, jest zdradliwy. Łatwo wpaść w poślizg. To jest kolarstwo, to jest Tour de France, podczas którego droga do Paryża zawsze jest długa i pełna niespodzianek i nikt nie może być pewien, że poprowadzi go ona do celu – mówi „Rz" trzeci kolarz Wielkiej Pętli z 1993 roku Zenon Jaskuła.
Inny były polski kolarzy Sylwester Szmyd w wywiadzie dla PAP powiedział m.in.: „Pamiętam, że ja sam często narzekałem na trasę, na brak wyobraźni organizatorów. Denerwowałem się, że nie pomyśleli, co by się działo, gdyby spadł deszcz. W niedzielę mieliśmy ponad 4 tys. metrów przewyższenia i bardzo trudne, techniczne zjazdy. Miasto Chambery chciało zorganizować metę etapu, pewnie za to zapłaciło. Dotrzeć tam można, zjeżdżając z gór. Organizatorzy szukają najatrakcyjniejszej trasy, a kibice – nie ma się co oszukiwać – chcą krwi. Wypadków jest więcej niż za moich czasów, ale głównie dlatego, że kolarze zachowują się inaczej. Rywalizują nie tylko na podjazdach, ale i na zjazdach. Wielu zawodników nie patrzy na niebezpieczeństwo. Idą na całego, aż trzeszczą kości".