Dwa słowa „kryzys” i „wyrzeczenia” będące w modzie od czasu wybuchu trzy lata temu w USA kryzysu gospodarczego pozostaną nadal obce dla 44 tys. urzędników Unii Europejskiej.
Gdy elita tej kadry reprezentowana przez związek zawodowy SFE z siedzibą w Brukseli rzuciła latem propozycję podwyżek zarobków o 4 proc., europejskie i międzynarodowe środki przekazu nie mogły uwierzyć. Jak to możliwe, aby podczas głębokiego globalnego kryzysu, najbardziej uprzywilejowanych na świecie nie było stać na szlachetny gest solidarności? — pytały.
- Instytucje Unii nie są organizacjami dobroczynnymi — odpowiada jeden z urzędników, oczywiście anonimowo. — Unia jest największym na świecie, za USA, ofiarodawcą pomocy humanitarnej — dodaje, jakby chciał uzasadnić z etyczno-moralnego punktu widzenie podwyżkę i tak już bardzo sowitych zarobków.
Po fali krytycznych publikacji w takich prestiżowych tytułach jak „Le Monde”, „La Repubblica” czy „The Guardian” szefowie państw i rządów postanowili, że podwyżka, ze względu na wizerunek, powinna być mniejsza i ustalili ją na 1,85 proc.
Przy zarobkach średnio 4 tys. euro bez żadnych obciążeń podatkowych — uważali przywódcy europejscy — nie będą mieć moralnego prawa żądać od swych społeczeństw bolesnych działań dostosowawczych, podczas gdy grupa euro-urzędników będzie mogła nadal żyć w luksusie.