Prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi wzbudził na rynkach tak silne oczekiwania, że instytucja rzuci się do walki z kryzysem fiskalnym, iż nie był w stanie im sprostać. Tuż po rozpoczęciu konferencji, wieńczącej wczorajsze posiedzenie rady zarządzającej EBC, kurs euro wobec dolara mocno wystrzelił, aby następnie w ciągu kilku minut tąpnąć o niemal 2 proc. Pociągnęło to w dół złotego. Giełdy w Mediolanie i Madrycie straciły po 4-5 proc., a amerykański Standard & Poor's 500 spadł czwarty dzień z rzędu.
Stopy procentowe w eurolandzie pozostały bez zmian, nie padły też żadne konkrety, co do ewentualnego skupu obligacji skarbowych zadłużonych państw strefy euro przez bank centralny. Draghi takich zakupów nie wykluczył, ale wyjaśnił, że będą się one odbywały na innych zasadach niż w ostatnich latach, gdy EBC skupił w dwóch falach papiery Grecji, Hiszpanii, Irlandii, Portugalii i Włoch warte 200 mld euro. Teraz kraj, który będzie chciał skorzystać z pomocy, w pierwszej kolejności będzie musiał poprosić o wsparcie unijne fundusze pomocowe, z czym będzie się wiązał wymóg naprawy finansów publicznych. Mimo to inwestorzy i ekonomiści coraz mocniej wierzą, że to władzom monetarnym przypadnie rola ratowania wpadającej w recesję europejskiej gospodarki. – Wciąż spodziewam się, że stopa refinansowa w przyszłym miesiącu zostanie obniżona, a drzwi do ujemnej stopy depozytowej pozostają otwarte – ocenia Lena Komileva, główna ekonomistka firmy analitycznej G+ Economics w Londynie.
Na tym tle polska polityka pieniężna wydaje się być mocno restrykcyjna. Jesteśmy jedynym krajem w Europie, który w tym roku koszt pieniądza podniósł. Jednak z najnowszych prognoz zebranych przez „Rz" wynika, że prawie połowa krajowych ekonomistów spodziewa się, iż już jesienią i nasze władze monetarne ulegną presji taniego pieniądza. Zwłaszcza że sygnały płynące z gospodarki rodzą coraz większe obawy, iż nie przejdziemy przez kryzys suchą nogą. Czy tańszy pieniądz to recepta na hamowanie?
Sceptycznie na możliwości pobudzenia wzrostu gospodarczego niskimi stopami procentowymi patrzy Jarosław Janecki, główny ekonomista Societe Generale. – Problemem w naszym kraju są inwestycje, których brakuje, a same obniżki stóp procentowych nie sprawią, że przedsiębiorcy i inwestorzy będą skłonni do zaciągania kredytów i zwiększenia nakładów na projekty – mówi. Podobnego zdania jest były członek Rady Polityki Pieniężnej Dariusz Filar. – To nie koszt kredytu wpływa teraz na wstrzemięźliwość firm w zaciąganiu i banków w udzielaniu kredytu, ale niepewność związana z sytuacją gospodarczą w Europie – twierdzi ekonomista i dodaje, że na obniżki stóp procentowych jest jeszcze za wcześnie. – Inflacja w Polsce wciąż należy do najwyższej w UE – mówi. Jego zdaniem, NBP jako jeden z nielicznych banków na świecie, może pozwolić sobie na prowadzenie „normalnej" polityki pieniężnej, która koncentruje się przede wszystkim na stabilności cen.
Obniżki kosztu pieniądza na pewno sprawiłyby, że obsługa kredytu stanie się tańsza. – Przy kredycie na 300 tys. zł, obniżka stóp procentowych o 25 pkt bazowych zmniejsza ratę o ok. 47 zł – wylicza Paweł Majtkowski, główny analityk Expandera. Ekonomiści prognozują, że do połowy przyszłego roku główna stopa procentowa NBP spadnie do 3,5 proc. z obecnych 4,75 proc., a więc niższa byłaby też stawka WIBOR, będąca podstawą oprocentowania kredytów. – Skutki spowolnienia mocno odczuwa budownictwo mieszkaniowe. Jeżeli pojawiłaby się możliwość spadku oprocentowania kredytów, popyt na nie na pewno by się zwiększył – twierdzi Dariusz Winek z BGŻ. Jest też druga strona medalu. Niższe stopy to też mniejsza zachęta do oszczędzania, a Polacy odkładają coraz mniej. W ubiegłym roku było to 5 proc. dochodu do dyspozycji. Dla porównania, w Niemczech czy Belgii to ok. 11 proc.