Hulk jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w amerykańskim panteonie superbohaterów. Doktora Bruce’a Bannera, który pod wpływem paniki lub wściekłości zamienia się w zielonego osiłka o gabarytach kulturysty giganta, wymyślili w 1962 roku Stan Lee i Jack Kirby. Od tego czasu Hulk – podobnie jak Batman, Spiderman, Superman – wystąpił w setkach komiksów, filmach i serialach telewizyjnych, kreskówkach. Jednak, w przeciwieństwie do innych nadludzi, nie ma szczęścia do kina.
W 2003 roku do ekranizacji przygód Hulka przystąpił Ang Lee. Reżyser, znany z przekraczania granic gatunków, postanowił połączyć komiksową estetykę z dramatem o zmaganiu się człowieka z własną naturą. Ambitna adaptacja rozczarowała widzów i producentów. Ci ostatni liczyli na kino akcji dla nastoletniej publiki, a nie rozbudowanie wątków rodem z tragedii greckiej.
Dlatego reżyserię kontynuacji powierzyli Louisowi Leterrierowi. Francuz nakręcił wcześniej widowiskowe filmy sensacyjne (m.in. „Człowiek pies” i „Transporter”), więc gwarantował to, o co chodziło szefom studia Universal – historię z efektami specjalnymi na pierwszym planie.
Doktor Banner ukrywa się w Brazylii, gdzie pracuje nad antidotum, które sprawi, że nie będzie już przeobrażał się w Hulka. Jednak generał amerykańskiej armii, ojciec ukochanej Bannera, nie daje naukowcowi spokoju. Chce go schwytać i wykorzystać siłę Bruce’a w tajnym programie militarnym. W tym celu nie cofnie się nawet przed wykreowaniem innego potwora, obrzydliwego Abomination...
Leterriera interesują tylko sekwencje wybuchów i katastrof. Gdy zielone monstrum, ruszając do walki, ryczy: „Hulk rozwala!”, francuski filmowiec jest w swoim żywiole. Podkręca tempo i przystępuje do zaprezentowania demolki. Natomiast kreślenie relacji między postaciami, dbanie o logikę zdarzeń to dla niego udręka. Rozterki bohaterów lub prowadzone przez nich rozmowy przypominają kino klasy B. Efekt jest żałosny, bo w tym kiczu męczą się świetni aktorzy. Hulka zagrał Edward Norton, generała William Hurt, a złego mutanta – Tim Roth.