Na pierwszy rzut oka ten film dzieli się na połowy o zupełnie innej stylistyce. Ale przecież jest coś, co obie części łączy: opowieść o uczuciach.
Początek jest jak w społecznym dramacie. Dörrie z przenikliwością obserwuje drobne gesty i spojrzenia bohaterów, wychwytuje nastroje. Rudi i Trudi mieszkają w małym niemieckim miasteczku. Razem przeżyli wiele lat. Ona kiedyś marzyła, by zostać tancerką Butoh. Ale życie wtłoczyło ją w rolę gospodyni domowej. On wychodził z tą samą teczką do tej samej pracy, biorąc na drugie śniadanie jabłko, które niezmiennie oddawał koledze. Po robocie wracał do domu, gdzie czekały na niego pantofle i obiad.
Wychowali troje dzieci, ale na starość zostali sami. Syn i córka są w Berlinie, drugi syn w Japonii. Szanują rodzinne więzi, ale nie mają na nic czasu. Kontakt z matką i ojcem staje się dla nich uciążliwym obowiązkiem.
Zresztą rodzice, pogodzeni z losem, nie narzucają się. Teraz tylko żona wie, jak mało życia pozostało mężowi, u którego wykryto nieoperacyjnego raka. Ale to ona umrze pierwsza. Nagle. I on dopiero wtedy odkryje, ile dla niego znaczyła. W tym momencie zaczyna się inny film. Rudi, wiedząc, że żona wyrzekła się dla niego własnych pasji, pojedzie do Japonii śladem jej marzeń. Może chce po tylu latach inaczej spojrzeć na kobietę, z którą spędził życie? Ukoić żal, że nie starał się jej zrozumieć? I kiedyś, gdy znów się spotkają, opowiedzieć o rozkwitających kwiatach wiśni?
"Hanami" to także film o śmierci i o tęsknocie za tymi, którzy odchodzą. O żalu, że zbyt mało im daliśmy. W Japonii stary Niemiec spotka młodziutką Japonkę, która straciła matkę, ale wierzy, że komunikuje się z nią poprzez taniec. Dwoje ludzi, których dzieli wiek, język, doświadczenie, kultura, połączy przyjaźń. Oboje, samotni i opuszczeni, tęsknią za tymi, których już nie ma.