Bardzo wysoko cenię uniwersalny „Essential Killing" — uhonorowany już wcześniej dwiema prestiżowymi nagrodami w Wenecji, a także, bardzo zasłużenie, polskimi Orłami. Ale trochę dziwi, że mistrz — po tych fantastycznych laurach — nie wycofał się z konkursu, by ustąpić miejsca następnym. Tym, którym festiwalowa promocja mogłaby bardzo pomóc.
Międzynarodowe jury sięgnęło więc po pewniaka. Żal, że nie dostrzegło obrazów ważnych, które głęboko poruszyły publiczność i krytyków. Przede wszystkim „Róży" Wojciecha Smarzowskiego. Autor „Domu złego" opowiedział o trudnej powojennej historii wyniszczonych przez wojnę i politykę Mazur, pokazał potworne tragedie zarówno autochtonów, jak przesiedleńców zza Buga, delikatnie narysował uczucie rodzące się między ludźmi przegranymi i wypalonymi.
Ten film mądrością i odwagą górował nad konkurentami. W pokonanym polu został również „Kret" Rafaela Lewandowskiego, w przewrotny i niesztampowy sposób mówiący o lustracji. Antoni Krauze za wstrząsający „Czarny czwartek" o masakrze na Wybrzeżu w 1970 roku dostał tylko specjalnie utworzone wyróżnienie jury. Czy te obrazy wydały się międzynarodowemu gremium oceniającemu zbyt narodowe i hermetyczne? Może. Ale festiwal gdyński jest przeglądem krajowym. I trzeba docenić tych, którzy mierzą się z polskimi dziejami, polską mentalnością, polskimi problemami.
Mamy prawo rozliczać się z własną historią. Smarzowski nie robi filmów błahych. Widziałam ludzi, którzy z pokazu „Róży" w Multikinie wychodzili rozdygotani i zapłakani. Wyobrażam sobie, ile własnych nieprzespanych nocy, bólu i niepokoju trzeba włożyć w taki film. Wiem, nagrody nie są najważniejsze. Ale to jest ta odrobina satysfakcji, która należy się artystom, także za to, że przy pierwszej okazji nie uciekają do Hollywood, tylko swoimi filmami pomagają nam zrozumieć, kim jesteśmy.