Moja przyjaźń z Munkiem

90 lat temu, 9 września 1922 roku, urodził się reżyser Witold Lesiewicz (zmarł w marcu tego roku)

Publikacja: 09.09.2012 01:01

Moja przyjaźń z Munkiem

Foto: Forum

Przeprowadzony kilka miesięcy przed śmiercią reżysera wywiad Barbary Hollender z archiwum tygodnika "Plus Minus"

20 września 1961 roku w wypadku samochodowym zginął Andrzej Munk, pana najbliższy przyjaciel. Pamięta pan tamten dzień?

Pierwsza dowiedziała się o śmierci Andrzeja moja żona [do rozmowy włącza się Maria Ciesielska-Lesiewicz]: Wybierałam się do Łodzi, bo robiłam dubbing do jakiegoś filmu. Wiedziałam, że Andrzej też tam jedzie, więc rano zapukałam do niego i spytałam, czy nie pojechalibyśmy razem. Powiedział, że musi jeszcze spotkać się z Jerzym Andrzejewskim. Kiedy wróciłam wieczorem do Warszawy, pomyślałam, że wstąpię do żony Andrzeja, Joanny. Drzwi otwiera mi gosposia i zaraz na progu mówi: „Pan Munk się zabił". Wchodzę do pokoju. Joanna siedzi kompletnie nieruchoma, jak pomnik. Mówi: „Jest w Łowiczu, w szpitalu". „Jedź. Jedź natychmiast". Ona: „Czekam na auto od premiera".

Ja dowiedziałem się następnego dnia, kiedy wróciłem do Warszawy. Później zadzwonił Wilhelm Hollender, kierownik produkcji „Pasażerki". Spytał, czy chcę się z Andrzejem pożegnać. Pojechaliśmy na cmentarz wojskowy. W kaplicy Wilek podniósł wieko trumny. Dotknąłem twarzy Andrzeja. Była przeraźliwie zimna. Chyba wtedy tak do końca do mnie dotarło, że on nie żyje. Nie wytrzymałem. Zawyłem. Wilek zamknął wieko. I kawał mojego życia.

Poznaliście się w szkole filmowej?

Tak, pod koniec lat 40. Andrzej z powodu choroby płuc miał w internacie pojedynczy pokój. Ja mieszkałem vis a vis, w dwójce, ale też często bywałem sam, bo mój współlokator rzadko sypiał w akademiku. I kiedyś wieczorem słyszę pukanie do drzwi. Wchodzi facet, ma w ręku butelkę. Przedstawia się: „Munk". Gadaliśmy wtedy w tym wąskim pokoju, w którym ledwo mieściły się dwa łóżka, do późnej nocy i chyba przypadliśmy sobie do gustu. To był początek naszej wieloletniej, bardzo bliskiej przyjaźni.

Ta przyjaźń wyszła także poza szkolne mury.

On zaliczał wszystko w sposób błyskawiczny. Miał nieprawdopodobną wiedzę. Kiedy zaczął pracować w dokumencie, bardzo mi pomógł. Bo ja po dyplomie zostałem skierowany do filmu „Młodość Chopina" Aleksandra Forda. Zgłosiłem się do kadrowej, która powiedziała: „Proszę pana, z pułkownikiem Fordem były AK-owiec nie będzie współpracował". Wyrzucono mnie z roboty. Rektor Jerzy Toeplitz napisał mi list polecający do firmy, która zajmowała się dystrybucją filmów. Przyjechałem do Warszawy i spotkałem się z Andrzejem. „Wykopali mnie zewsząd – powiedziałem mu. – Mam być kiniarzem gdzieś na wschodzie Polski". Andrzej zaprowadził mnie do wytwórni na Chełmską, stamtąd skierowano mnie na Puławską do CUK, czyli Centralnego Urzędu Kinematografii. Wszedłem do takiego małego pokoju za wyściełanymi ceratą drzwiami, gdzie siedział człowiek, który decydował o losach innych. Po długiej, sondażowej rozmowie zgodził się, żebym pracował w dokumencie.

To wtedy zamieszkał pan z Munkiem?

Andrzej z żoną Joanną mieli maleńkie mieszkanie na Żoliborzu, przy ulicy Sarbiewskiego. Pokój z kuchnią. Zainstalowali mnie w tej kuchni. Musiałem wstawać wcześnie, bo przychodziła pani, która Munkom gotowała. Rano robiła zawsze Andrzejowi płatki owsiane z żółtkiem, a ja pędziłem do baru na Słowackiego. Ale było wspaniale. Andrzej i Joanna prowadzili otwarty dom. Czasem jeszcze nocował ktoś w przedpokoju. Jak rozłożyło się w nim łóżko polowe, to już nie można było otworzyć drzwi wejściowych.

Kto bywał u Munków?

Fantastyczne towarzystwo. Na przykład cała plejada socjologów związanych z Uniwersytetem Warszawskim – Jan Strzelecki, Paweł Beylin, Jerzy Adamski, który mieszkał kilka domów dalej. Marcin Czerwiński, Stefan Nowak. Bardzo ciekawe pokolenie intelektualistów, głównie socjalistów. Joanna była córką działacza PPS Adama Próchnika. Po wojnie studiowała socjologię i pracowała w „Kobiecie i Życiu".

Z Munkiem to była znajomość wojenna?

Tak, pobrali się w 1946 roku. Andrzej miał żydowskie pochodzenie i przez znaczną część okupacji ukrywał się. Między innymi u Próchników, Joanna uratowała mu życie. Potem jeszcze sporo czasu Andrzej spędził w Zakopanem. Ukryli go na Kasprowym: pracował w kotłowni, był też dozorcą w stacji kolejki linowej. Jak potem wpadaliśmy razem do Zakopanego, znał wszystkich górali. Świetnie jeździł na nartach. Narty zawsze na niego w górach czekały, zostawiał je w znajomej chałupie. Andrzej kochał Zakopane. Z tej jego miłości powstał potem „Błękitny krzyż".

Przyjaźń z Witoldem Rowickim też pewnie narodziła się w Zakopanem?

Tak, bo on również kochał góry, miał tam swój dom. Bardzo się lubili. Andrzej zrobił nawet krótki film „Bajka". Zarejestrował koncert orkiestry Filharmonii Narodowej, której dyrektorem był Rowicki. Miał z tym dokumentem mnóstwo kłopotu. Był już rok 1952, czas zamordyzmu. Ktoś z Urzędu Rady Ministrów ostro zaatakował ten film jako rozrywkę zbyt elitarną. I wtedy Andrzej wymyślił sposób, żeby go uratować. W Ursusie była duża sala kinowa. Andrzej zapełnił balkony robotnikami, sprowadził kilku komików. Widzowie byli zachwyceni występami, śmiali się, głośno klaskali. Andrzej te oklaski nakręcił i przykleił do „Bajki" Moniuszki. Rowicki kończył dyrygować, rozlegały się brawa. Koncertu słuchała klasa robotnicza. Film był już „słuszny".

Długo pan mieszkał z Munkami?

Kilka lat. Aż do czasu, gdy dostałem mieszkanie na Sieleckiej. Było kompletnie puste, ja przecież nic nie miałem. Ani jednego mebla. W pokoju zawiesiłem sznurek zamiast wieszaków. Z kolei Wilek Hollender nie miał mieszkania, a miał meble. Wprowadził się więc do mnie. Ustawiliśmy w pokoju jego wielkie, małżeńskie łoże i razem na nim spaliśmy. I tam mieszkaliśmy aż do czasu, gdy Wilek się ożenił, a ja przeprowadziłem się na Nowe Miasto.

W 1954 roku razem z Munkiem zrealizował pan film dokumentalny „Gwiazdy muszą płonąć".

W czasie wojny zesłano mnie do łagrów, do Donbasu. Pracowałem tam w kopalni. Po powrocie do kraju robiłem filmy dokumentalne o górnictwie. I kiedyś namówiłem Andrzeja, żeby pojechał ze mną do Zabrza, do starej, umierającej kopalni. Jej dyrektor nazywał się Bugdoł. Jak ktoś umierał, zawsze mówił: „Bóg doł i Bóg wziął". Pozwolił nam zjechać na dół. Andrzej był absolutnie zafascynowany tym, co zobaczył.

Co go tak zachwyciło?

Dla kogoś, kto widzi to pierwszy raz, zjechanie do kopalni jest ogromnym przeżyciem. Kilometry chodników, wyrobiska, pociągi, które tam jeżdżą, potwornie ciężko pracujący ludzie. Nieprawdopodobne wrażenie. W kopalni w niektórych miejscach stała woda. A jak się popatrzyło na wyrobisko, nie było widać sufitu. Bo niektóre wyrobiska były tak wysokie, jak wielkie kościoły. Dla wrażliwego człowieka to coś niebywałego. A przecież Andrzej na dodatek studiował architekturę. Nic dziwnego, że się w tym Zabrzu zakochał. Zrobiliśmy w tej kopalni dwuczęściowy film.

Po „Gwiazdach..." i pan, i Munk przeszliście do fabuły, do powstającego zespołu Kamera. Pracowaliście już osobno. Pan zrobił „Dezertera", „Rok pierwszy", „Kwiecień". Munk – „Błękitny krzyż", „Człowieka na torze", „Eroicę", „Zezowate szczęście". Ale prywatnie nadal byliście blisko?

Bardzo. Zwłaszcza że znów mieszkaliśmy drzwi w drzwi przy ulicy Starej, na Nowym Mieście. Mieliśmy wspólną gosposię Locię, która gotowała obiady. Jadaliśmy je u Munków, o trzeciej. Goniliśmy do domu na tę trzecią jak wariaci, bo Locia nie tolerowała spóźnień. Ja najpierw byłem sam, potem z żoną Marysią.

[mówi Maria Ciesielska-Lesiewicz]: Dokooptowali mnie po Witkowym „Dezerterze". Później grałam też u Munka, w „Zezowatym szczęściu". Jak on fantastycznie pracował z aktorami. Przyjaźnie, nigdy nie podnosił na nikogo głosu. Robił uwagi niemal na ucho. Ufał ludziom.

Tam, na Nowym Mieście, też żyliście tak stadnie?

Oczywiście, wtedy tak się żyło. Inteligencja trzymała się razem, ludzie się odwiedzali, rozmawiali. Śmierć Andrzeja była dla nas wszystkich potwornym ciosem.

Wracają państwo czasem pamięcią do tamtego wypadku z 1961 roku?

Munk jechał wtedy do Łodzi na zdjęcia. W atelier czekały dekoracje, miała zostać dokręcona  ostatnia scena oświęcimskiej części „Pasażerki". Wizyta komisji międzynarodowej w obozie. Ekipa, choć roztrzęsiona, zrobiła tę scenę następnego dnia po śmierci Andrzeja. Dobrze, że się udało, bo to w filmie ważna sekwencja.

Potem wszystko zawiesiło się na dwa lata. „Pasażerkę" próbowali kończyć różni reżyserzy. Zespół Kamera, w którym film powstawał, chciał to zadanie powierzyć m.in. Andrzejowi Wajdzie, ale on pojechał do Auschwitz, obejrzał wszystko i wycofał się. A pan miał podobno pomysł na ten film natychmiast.

Tak. Ale niedługo po wypadku Andrzeja do domu, do mojej żony, przyszedł szef produkcji Kamery Józef Krakowski: „Bossak (Jerzy Bossak, dyrektor zespołu – przyp. red) prosi, żeby Witek nie mieszał się do tego filmu. Przyjaciel nie powinien go kończyć, bo to jest tak, jakby chirurg operował własne dziecko. On nie ma dystansu". Marysia powtórzyła mi tę rozmowę i zrezygnowałem. Potem rzeczywiście przez dwa lata różni ludzie przymierzali się do tego filmu, a materiały leżały odłogiem. Wilek Hollender bardzo się tym przejmował, film był stale nierozliczony. Kiedyś spytał mnie o „Pasażerkę" jakiś dziennikarz. Nie powiedziałem mu oczywiście, jaki mam na nią pomysł, ale temat wrócił. Stosunki z Bossakiem miałem napięte, więc poszedłem do ministra Zaorskiego. To był bardzo światły człowiek. Rozmawialiśmy, powiedziałem mu, co chciałbym zrobić, dodając: „To nie wymaga żadnych nakładów". Zaorski sam zadzwonił do zespołu. I zaraz przyszedł Wilek. Mówi: „Robimy".

Zaczął pan od montażu części obozowej?

Nie, ona była niemal gotowa. Andrzej montował ją w czasie zdjęć, na bieżąco, z kilkoma montażystkami. Materiał wymagał tylko drobnych korekt, udźwiękowienia, podłożenia kilku aktorskich dialogów. No i oczywiście opracowania muzycznego. Problemem była współczesna część.

Podobno sam Munk miał z nią kłopot.

Część obozowa była bardzo mocna. Andrzej szukał więc kogoś, kto wymyśliłby mu równie dobrą opowieść na statku i finał filmu. Wiem, że rozmawiał z różnymi pisarzami, z autorką powieści Zofią Posmysz, z Jerzym Andrzejewskim, z Kazimierzem Rudzkim, z Jerzym Stefanem Stawińskim, który zresztą był w tym czasie kierownikiem literackim Kamery. Wszyscy mu odmawiali, nie czuli się na siłach, by zmierzyć się z tym wyzwaniem. Ja miałem prosty pomysł: nie dopowiadać niczego, nie tworzyć żadnego dalszego ciągu. Ze zdjęć, które Andrzej z operatorem Kajtkiem Winiewiczem zrobili na początku prac, na „Batorym", chciałem zrobić stop-klatki.

Potrzebny był tylko ktoś, kto napisałby poetycki komentarz. Kazimierz Brandys podpowiedział mi Wiktora Woroszylskiego. Ten zgodził się natychmiast. Uporał się z tekstem bardzo szybko.

Jak długo pracował pan nad „Pasażerką"?

Kilka miesięcy. Praktycznie zupełnie sam, tylko z montażystką Zosią Dwornik. Wybraliśmy zdjęcia do stop-klatek i układaliśmy je tak, by zmieścił się na nich komentarz. Ani razu w tym czasie nie kontaktowałem się z zespołem. Ze starej ekipy został tylko Wilek Hollender. Myśmy wtedy mieli za sobą kilka wspólnych filmów, a on zaczynał przygotowywać z Hoffmanem „Prawo i pięść". Ale dał mi dobrego zastępcę i sam stale nad „Pasażerką" czuwał. Muzykę napisał Tadeusz Baird. Komentarz czytał Tadeusz Łomnicki. Pamiętam też, że bardzo szybko została zrobiona wersja angielska, którą nagrał aktor brytyjski, bo zespół zgłosił film na festiwal canneński.

W Cannes „Pasażerka" dostała specjalne wyróżnienie jury i prestiżową nagrodę międzynarodowej krytyki. Ale pana tam nie było. Dlaczego?

Takie tam stare sprawy. Kiedy przyszło zaproszenie, zadzwonił do mnie Bossak: „Proszę pana, pan robi w tej chwili film, prawda? To pan pewnie nie będzie miał czasu pojechać do Francji?". Zrozumiałem natychmiast, odpowiedziałem: „Oczywiście, nie będę miał czasu". „To ja pojadę ze Stawińskim" – zapowiedział Bossak. I pojechali. Dostałem tylko potem plik świetnych recenzji. I tak się skończyła moja rola w „Pasażerce".

Nie wyróżnił pan nawet swego nazwiska w czołówce.

To jest film Andrzeja. I ja go kończyłem dla niego.

Skończył pan „Pasażerkę" jego zdjęciem.

Tak. Andrzej siedzi przy kamerze, poważny, zamyślony. Wie pani, dzisiaj myślę, że popełniłem błąd. Miałem tyle jego prywatnych zdjęć z różnych okazji. On był człowiekiem pogodnym, o uroczym uśmiechu i niezwykłym wdzięku. Może trzeba go było pokazać jakoś inaczej? Bo przecież jego filmy też były pełne humoru, dowcipu, delikatnej ironii.

A jak dzisiaj myśli pan o Munku, to...?

Brakuje mi jego wrażliwej inteligencji. Podejrzewam, że gdyby Andrzej żył, polskie kino wyglądałoby inaczej. Odcisnąłby na nim bardzo silne piętno. Bo to był wybitny talent. Wielka szkoda... I reżysera, i człowieka.

Październik 2011

Przeprowadzony kilka miesięcy przed śmiercią reżysera wywiad Barbary Hollender z archiwum tygodnika "Plus Minus"

20 września 1961 roku w wypadku samochodowym zginął Andrzej Munk, pana najbliższy przyjaciel. Pamięta pan tamten dzień?

Pozostało 98% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów