Tomasz Wasilewski często powtarza, że stara się, by w jego filmach widz usłyszał szelest skóry bohaterów. A ten 35-letni reżyser potrafi obserwować prywatne światy.
W debiucie „W sypialni" opowiadał o życiowym kryzysie młodej kobiety. „Płynące wieżowce" były filmem o uczuciowym klinczu dziewczyny i chłopaka zafascynowanego innym mężczyzną – o miłości, zdradzie, ale też o szukaniu własnej tożsamości.
Teraz są „Zjednoczone stany miłości".Tomasz Wasilewski portretuje tu cztery kobiety w różnym wieku. Niespełnione, zagubione, rozpaczliwie walczące o siebie.
W tle jest prowincjonalna Polska czasu transformacji. Początek lat 90. Jest nowy rząd, rodzi się poczucie wolności, Polska zrywa się do lotu, wybucha kreatywność ludzi. Ale w małym mieście transformacji niemal się nie czuje. Tu zmiany następują wolno – te same układy i problemy.
Własne wspomnienia
– Tak pamiętam tamten czas – mówi mi Tomasz Wasilewski. – Miałem wtedy dziesięć lat i mieszkałem z rodzicami w Inowrocławiu. A tam na początku ludzie nie bardzo wiedzieli, co z tą nową wolnością zrobić. Przemiany objawiały się w małych sprawach. Cały mój blok spotykał się pod trzepakiem i dyskutował, jaką satelitę założyć. Mnie z przełomem kojarzy się wyjazd ojca do Stanów. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, gdy tata wrócił z Poznania i powiedział, że dostał wizę amerykańską. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale zrozumiałem, że to coś bardzo ważnego dla niego. Dla nas.