„Zjednoczone stany miłości" na ekranach kin

Nagrodzone w Berlinie za najlepszy scenariusz, poruszające „Zjednoczone stany miłości" wreszcie na naszych ekranach.

Aktualizacja: 28.07.2016 18:39 Publikacja: 28.07.2016 17:50

Magdalena Cielecka i Andrzej Chyra w „Zjednoczonych stanach miłości”

Magdalena Cielecka i Andrzej Chyra w „Zjednoczonych stanach miłości”

Foto: Manana

Tomasz Wasilewski często powtarza, że stara się, by w jego filmach widz usłyszał szelest skóry bohaterów. A ten 35-letni reżyser potrafi obserwować prywatne światy.

W debiucie „W sypialni" opowiadał o życiowym kryzysie młodej kobiety. „Płynące wieżowce" były filmem o uczuciowym klinczu dziewczyny i chłopaka zafascynowanego innym mężczyzną – o miłości, zdradzie, ale też o szukaniu własnej tożsamości.

Teraz są „Zjednoczone stany miłości".Tomasz Wasilewski portretuje tu cztery kobiety w różnym wieku. Niespełnione, zagubione, rozpaczliwie walczące o siebie.

W tle jest prowincjonalna Polska czasu transformacji. Początek lat 90. Jest nowy rząd, rodzi się poczucie wolności, Polska zrywa się do lotu, wybucha kreatywność ludzi. Ale w małym mieście transformacji niemal się nie czuje. Tu zmiany następują wolno – te same układy i problemy.

Własne wspomnienia

– Tak pamiętam tamten czas – mówi mi Tomasz Wasilewski. – Miałem wtedy dziesięć lat i mieszkałem z rodzicami w Inowrocławiu. A tam na początku ludzie nie bardzo wiedzieli, co z tą nową wolnością zrobić. Przemiany objawiały się w małych sprawach. Cały mój blok spotykał się pod trzepakiem i dyskutował, jaką satelitę założyć. Mnie z przełomem kojarzy się wyjazd ojca do Stanów. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, gdy tata wrócił z Poznania i powiedział, że dostał wizę amerykańską. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale zrozumiałem, że to coś bardzo ważnego dla niego. Dla nas.

Po wyjeździe ojca Tomek został z matką, siostrą, ich sąsiadkami i koleżankami. Może dlatego patrzy na tamten czas oczami kobiet. – To one były obok mnie, kiedy dojrzewałem. One też pewnie w jakiś sposób ukształtowały moją wrażliwość – przyznaje.

Jedna z bohaterek film, Agata, ma męża, córkę, ustabilizowane życie. Ale rzuca mężowi: „Nie dotykaj mnie!". Czuje się jej gorycz i jego agresję. W ich siermiężnej codzienności, w rozmowach o podwyżce, o wyjeździe na wakacje jest jakaś inna jej miłość, a raczej tęsknota za czymś, co mogłoby być ważniejsze, piękniejsze. Ale jest zakazane, nie do zdobycia.

Iza to dyrektorka szkoły. Elegancko ubrana, zadbana. A przecież samotna i nieszczęśliwa. Przez lata miała romans z żonatym mężczyzną. Jednak gdy jego żona umarła, nic nie ułożyło się tak, jak miało się ułożyć.

Najstarsza, Renata, to nauczycielka. W miasteczku, gdzie wszyscy się znają, musi coś ukrywać: jest urzeczona młodą sąsiadką, mijaną na korytarzu bloku. Marzena, której mąż wyjechał na saksy do Niemiec, jest instruktorką tańca i aerobiku. Śliczna dziewczyna, pełna energii i nadziei, ma przed sobą życie, marzy o karierze modelki. I też miota się wśród codziennych rozczarowań.

Każdy kocha i cierpi

Bardzo to smutny film. Pokazuje stagnację, niemożność wyrwania się z kręgu marazmu i braku perspektyw. – Tak naprawdę niewiele ma wspólnego z transformacją. Mój film mógłby się toczyć współcześnie. Każdy kocha, cierpi. Tyle że dzisiaj bohaterki miałyby większe możliwości wyboru. Ja po prostu opowiadam o ludziach, którzy walczą, stojąc nad przepaścią. I zostawiam widzowi decyzję, czy ich wyciągnie, czy każe skoczyć – mówi Wasilewski.

Film nie pozostawia widza obojętnym. Świetnie wyreżyserowany, ze znakomitymi rolami czterech wybitnych aktorek różnych pokoleń – Doroty Kolak, Magdaleny Cieleckiej, Julii Kijowskiej i Marty Nieradkiewicz, którym dzielnie sekundują Andrzej Chyra i Łukasz Simlat.

Oleg Mutu pokazał szarość i smutek tamtego czasu. O współpracy z rumuńskim operatorem Wasilewski marzył, odkąd zobaczył „Śmierć pana Lazarescu". Wysłał mu scenariusz, Mutu przyjechał na trzy dni do Warszawy, zrobili próbne zdjęcia.

– Przed wyjściem na plan dużo rozmawialiśmy – opowiada reżyser. – A przed ujęciami mówiłem o emocjach, które ma przekazać każda scena. Oleg jest starszy ode mnie, wychował się w komunizmie. To ważne, bo chciałem, by mój film był uniwersalny, ale też, by na ekranie odbił się nastrój tamtego czasu. I okazało się, że pamiętamy komunizm w podobnych barwach. Pracowało się nam rewelacyjnie, planujemy nowy film.

To znów będzie opowieść o kobiecie, ale starszej, po sześćdziesiątce. – Ciągnie mnie dojrzałość – przyznaje Tomasz Wasilewski. – Może dlatego, że decyzje podejmowane przez dojrzałych ludzi są bardzo trudne. Oni mają już doświadczenie życiowe i dużo więcej do stracenia.

Pytam też, czy festiwalowe nagrody, jakie stale zgarnia, dodają mu odwagi przy realizacji następnego projektu. I czy ważny był dla niego sukces w Berlinie.

– Zaledwie cztery lata temu w Karlowych Warach odbyła się premiera mojego debiutu, a w tym roku mój trzeci film trafił do konkursu berlińskiego i zdobył Srebrnego Niedźwiedzia – odpowiada. – Nie będę udawał: to dla mnie ważne. Kino, które robię, nie jest komercyjne i łatwe do sfinansowania. Nie kalkuluję, nie szyję niczego „pod sukces". Zawsze wierzyłem, że dopóki będę prawdziwy, moje filmy się obronią. Dlatego podejmuję ryzyko. Nagrody są dowodem, że warto walczyć o marzenia. Nawet jak jest trudno.

Film
Znany pisarz chce odwołania Oscarów. „Neron grał, gdy Rzym płonął”
Film
Trump chce przywrócić wielkość Hollywood. Powołał doradców
Film
Rekomendacje filmowe. Dwa ważne filmy czyli uczta dla wymagającego widza
Film
Nie żyje legenda brytyjskiego kina. Joan Plowright przez chorobę wycofała się z zawodu
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Film
„Dziewczyna z igłą” to film współczesny, choć z akcją sprzed 100 lat
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego