Pamięta pan czas, gdy w Zagłębiu grasował seryjny morderca kobiet?
Jak przez mgłę, byłem wtedy małym chłopakiem. Większość ofiar „wampira” pochodziła z Zagłębia, ale panika dotarła oczywiście również na Śląsk, do Katowic. Matka krzyczała: „Maciek, jak nie będziesz grzeczny, to przyjdzie Marchwicki i cię porwie”. Pamiętam też psychozę strachu. Tata ze starszym bratem wychodzili po mamę, jak wieczorem wracała z pracy. Tak wtedy było. Mężczyźni czekali na swoje kobiety na przystankach, chodziły też spontanicznie organizowane „trójki obywatelskie” z nożami, łyżkami samochodowymi. A potem dużo mówiło się o tej sprawie, gdy trwał proces Marchwickiego. Wtedy miałem już 11-12 lat.
Dziś nie wierzy pan, że ujęto właściwego człowieka?
Bardzo długo, jak wszyscy, byłem przekonany, że sądzono i stracono prawdziwego mordercę kobiet. Ale w drugiej połowie lat 90. wyszedł z więzienia jeden z braci Zdzisława Marchwickiego, Henryk, również skazany w tym procesie. Przykuł się do poręczy budynku Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, by zwrócić uwagę na sprawę sprzed ćwierć wieku. Pisała o tym lokalna prasa. To mnie zainteresowało, zacząłem temat dokumentować. Uzmysłowiłem sobie, jak dziwna była ta sprawa. Bo nie ma przekonującego dowodu, że mordował Marchwicki i nie ma przekonującego dowodu, że to nie był on. Ale faktem jest, że proces, który odbył się w połowie lat 70., był poszlakowy. W śledztwie i potem w sądzie dochodziło do wielu manipulacji. Dziś wielu ludzi związanych z tamtym dochodzeniem nie żyje. Jednak pytania trzeba zadawać. Ja jestem po stronie tych, którzy uważają, że Marchwicki był kozłem ofiarnym.
W filmie „Jestem mordercą” mierzy się pan z wampirem z Zagłębia po raz trzeci. Bo najpierw, w 1998 roku, zrobił pan dokument pod tym samym tytułem „Jestem mordercą”, a potem, w 2003 roku, poświęcił pan tej sprawie trzy odcinki serialu „Kryminalni”.