Projekt „Grindhouse” jest wypieszczonym dzieckiem Tarantino i Rodrigueza. Wreszcie obaj mogli w pełni pofolgować wyobraźni i przelać na taśmę filmową popłuczyny po kinie najgorszego sortu. Zapowiadając dobrą zabawę – pastisz co się zowie – wzięli za wzór parszywe thrillery i tandetne horrory sprzed lat.
Tarantino dotrzymał słowa. Jego „Death Proof”, w którym zły kaskader Mike pruł w czarnym wozie po amerykańskich szosach, był zręczną grą konwencjami. Hołdem dla kiczu, tandety i kinowej przemocy, ale podszytym inteligentną ironią. Niestety to, co przyrządził Rodriguez w „Planet Terror” – drugiej odsłonie cyklu – jest już tylko obfitym katalogiem obrzydliwości.
W teksaskim miasteczku szaleje wirus, który zmienia ludzi w ropiejące, pokryte bąblami i bardzo krwiożercze zombi. Trzech z nich odgryzło nogę tancerce go-go Cherry (Rose McGowan). Mimo to dziewczyna nie traci rezonu. Zamiast protezy przyczepia sobie karabin i razem z garstką zdrowych mieszkańców mieściny dokonuje słusznej zemsty. Przy okazji czekają nas liczne atrakcje: Quentinowi Tarantino w roli gwałciciela kawałek po kawałku odpadnie przyrodzenie, zombi zaczną bryzgać ropą, a mały chłopczyk strzeli sobie w głowę. Słowem – wszystko będzie strasznie śmieszne.
Rodriguez ma niewątpliwy talent – jest człowiekiem orkiestrą. Sam całość nakręcił, zmontował, napisał muzykę i jeszcze opracował efekty specjalne. Tyle że zabrakło mu wyczucia. Chociaż co chwilę puszcza do nas oko, serwowany przez niego wisielczy humor jest toporny.
Jego błąd polega przede wszystkim na tym, że chciał mierzyć się z mistrzami pastiszowych horrorów-makabresek z lat 80. i 90., takimi jak: Sam Raimi („Martwe zło”) i Peter Jackson („Martwica mózgu”). U nich, gdy wyciekały mózgi i bryzgała krew, można było ocierać łzy ze śmiechu. Rodriguez nie jest w stanie im dorównać. W efekcie „Planet Terror”, który miał parodiować kino klasy C, sam jest dziełkiem z tej półki.