Dziwak udomowiony

Daniel Day-Lewis za swoje wybitne kreacje płaci wysoką cenę. Spala się, bo mówi, że nie można oddzielić życia od sztuki

Publikacja: 23.02.2008 03:11

Dziwak udomowiony

Foto: Corbis

Może dlatego rzadko staje przed kamerą, a czasem znika z publicznego życia na miesiące, a nawet lata. Ale teraz nie pozwoli sobie na to. Podczas zakończonego niedawno festiwalu w Berlinie promował swój ostatni film „Aż poleje się krew”. A już 24 lutego, w niedzielny wieczór, pojawi się w Kodak Theatre na Oscarowej gali. Jako jeden z faworytów.

W tym obrazie stworzył wielką kreację. Zagrał Daniela Plainview, który na początku XX wieku buduje naftowe imperium. W otwierającej film, 20-minutowej sekwencji nie pada wiele słów. Widz obserwuje jego zmagania z wrogą, skalistą ziemią, która nie chce łatwo oddać swoich skarbów – srebra i ropy. Widzi potworny wysiłek, zawziętość i determinację drążącego wykopy człowieka. I właściwie wie już o nim wszystko.

„Aż poleje się krew”, który wchodzi na nasze ekrany 29 lutego, jest opowieścią o „gorączce nafty”, ale przede wszystkim o przeraźliwej żądzy bogactwa i władzy. O chciwości i spotęgowanej do potęgi ambicji, która uwalnia to, co w człowieku najgorsze. Daniel Day-Lewis gra rolę mężczyzny bez skrupułów, który idzie do celu po trupach. Z roku na rok staje się coraz bardziej bogaty, coraz bardziej bezwzględny i coraz bardziej samotny. Zamienia się w bestię, która nie potrafi zachować człowieczeństwa nawet w kontakcie z synem. Przychodzi moment, gdy Plainview staje się nam obcy. Jest uosobieniem zła. Przestajemy go rozumieć i doszukiwać się w nim nawet tragizmu.

Day-Lewis gra tę rolę tak prawdziwie i przejmująco, że momentami przechodzą po plecach ciarki. Taka gra musi go spalać. Zwłaszcza że – jak sam twierdzi – bardzo głęboko identyfikuje się ze swoimi bohaterami. 50-letni aktor jest postacią tyleż barwną i niezwykłą, co tajemniczą i nieodgadnioną. Wysoki, z pociągłą twarzą, długimi, niespecjalnie zadbanymi włosami. Rozmawiałam z nim dwa razy – kilka lat temu, gdy promował film Rebeki Miller „Ballada o Jacku i Rose”, i podczas ostatniego festiwalu berlińskiego. Za każdym razem był spokojny, z dystansem, stonowany. Ale przecież on sam mówi, że wszedł w nowy, dojrzały okres życia. A w przeszłości różnie bywało.

Urodził się w Londynie, ale dorastał w Irlandii. Pochodzi z artystycznej rodziny. Jego dziadek Sir Michael Balcon był producentem filmowym, który zakładał słynne Ealing Studios, matka Jill była aktorką, ojciec Cecil Day-Lewis – interesującym poetą. Chłopiec, razem ze swoją starszą siostrą Tamasin (dzisiaj reżyserką dokumentalistką), spędził pierwsze lata życia w dużym domu w Kensington. Nie był jednak łatwym dzieckiem. Więcej czasu niż w prywatnej szkole spędzał na ulicy.

– Wychowałem się w kulturze gangów, w południowo-wschodnim Londynie – mówi. – Były tam dwie młodzieżowe bandy. Jak się nie należało do jednej, to trzeba było być w drugiej. Ja sam, pochodząc z dobrej rodziny, nie mogłem się wpasować w żadną z nich. To był wtedy mój największy problem. Miał kłopoty w szkole, więc rodzice postanowili go wysłać do Sevenoaks – znanej placówki edukacyjnej z internatem w Kent. Ale nawet żelazna dyscyplina tego miejsca nie zdołała go utemperować. Zrobił wszystko, by szacowni belfrowie z Sevenoaks uznali swoją porażkę wychowawczą i maturę zdawał już w innej szkole – liberalnej i postępowej. A potem zapisał się na Wydział Aktorski w Bristol Old Vic School.

– Trochę się w życiu wyszumiałem – przyznaje. – Jako młody chłopiec byłem dziki i narwany. Nie chciałem zaakceptować żadnych reguł, najbardziej odpowiadał mi anarchizm. Ciągle przez to wpadałem w kłopoty, nieobce mi były problemy z używkami. Miałem sporo szczęścia, że otaczali mnie ludzie, którzy cierpliwie wyciągali mnie z różnych opresji i byli przy mnie w trudnych chwilach. Ale generalnie – młodość nie była dla mnie czasem łatwym.

Poza intensywnym życiem towarzyskim, jego pasją stało się aktorstwo. Po studiach w Old Vic na wiele lat trafił do teatru. Często występował w sztukach Szekspira, a jego ostatnią rolą – pożegnaniem z teatrem był Hamlet. Skończyło się zresztą dość nieoczekiwanie. Podczas hucznej premiery w londyńskim National Theatre, Daniel zaczął rozmawiać z własnym ojcem, który umarł na raka, gdy on miał 15 lat. W potwornym napięciu nerwowym i histerycznych konwulsjach zbiegł ze sceny i nigdy już na nią nie wrócił. Do dzisiaj nie chce o tym zdarzeniu rozmawiać.

W filmie wystąpił po raz pierwszy jako czternastolatek, w 1971 roku, w „Tej przeklętej niedzieli” („Sunday, Bloody Sunday)” Johna Schlesingera. Zagrał chłopaka, który wychodzi z kościoła i rysuje drutem zaparkowane tam samochody. „Dorosła” rola trafiła mu się dopiero 11 lat później, gdy pojawił się w „Gandhim”. Ale skalę swoich aktorskich możliwości pokazał dopiero w połowie lat 80., gdy w krótkim odstępie czasu na ekrany weszły dwa filmy „Moja mała pralnia” Stephena Frearsa i „Pokój z widokiem” Jamesa Ivory’ego. W pierwszym z nich Day-Lewis był punkiem, eksfaszystą i homoseksualistą. Gdy po premierze spotkał Schlesingera, zażartował: „No, widzisz, minęło tyle czasu, a ja nadal gram chuliganów. Bardzo się nie rozwinąłem”. Ale w drugim filmie stworzył postać inną – gderliwego snoba z okresu króla Edwarda. I też był przekonujący. A w 1989 roku w „Mojej lewej stopie” zagrał irlandzkiego malarza z porażeniem mózgowym. To był jego pierwszy film z Jimem Sheridanem. I pierwszy Oscar.

Każdy inny aktor poszedłby za ciosem, podbijał Amerykę, grał w kilku tytułach rocznie. Ale nie Day-Lewis. On w latach 90. przyjął zaledwie 5 filmowych propozycji.

– Zwykle na początku kariery aktorzy walczą o pracę z olbrzymią determinacją – mówi. – Każda rola jest świętem. Gdzieś na dnie głowy ciągle kłuje nas pytanie: „Co dalej? Czy ktoś mi jeszcze coś zaproponuje?”. Być może wspomnienie tej męczarni tak bardzo tkwi w naszej pamięci, że nawet potem nie potrafimy się od niego uwolnić. Ja sam długo starałem się poskromić strach. I jestem szczęśliwy, że mi się udało.

Popróbował kina popularnego, grając Indianina Sokole Oko w „Ostatnim Mohikaninie”, przywdział historyczny kostium w „Wieku niewinności” Martina Scorsese, zamieniając się we wrażliwego prawnika z lat 70. XIX wieku, był też Johnem Proctorem w „Czarownicach z Salem” Nicholasa Hytnera. Ale najważniejszym człowiekiem w jego życiu zawodowym stał się Jim Sheridan. Po „Mojej lewej stopie” spotkał się z nim jeszcze na planie dwukrotnie. Zagrał niepokojącego, gniewnego bohatera „W imię ojca” – chuligana z Belfastu, którego historia stawia przed trudną próbą. Na ekranie tętnił namiętnościami, zmieniał się, dojrzewał. A w następnym obrazie Sheridana „Bokser” był dawnym terrorystą, człowiekiem wypalonym wewnętrznie, który chce dojść do ładu z samym sobą. To doświadczenie musiało być trudne także dla samego Day-Lewisa, bo zniknął z ekranu na 6 lat.

Wrócił, gdy Martin Scorsese zaproponował mu rolę w „Gangach Nowego Jorku”. W krwawej opowieści o początkach Nowego Jorku widział Day-Lewisa jako Billa Rzeźnika.

– Scorsese to Scorsese – mówi aktor. – Artysta jedyny w swoim rodzaju. Każdemu z moich kolegów życzę, żeby choć raz w życiu mógł się z nim spotkać. Jak mu się to uda dwa razy, może czuć się specjalnie uprzywilejowany. Marty potrafi dać aktorowi pełną wolność, nie zostawiając go jednocześnie samego wobec wszystkich pytań. Kiedy opowiedział mi o Billu Rzeźniku, spytałem go: „Dlaczego proponujesz mi tę rolę?”. „Bo rozumiesz, czym jest złość i bunt” – odpowiedział.

Aktorzy zwykle uważają, że profesjonalizm polega na tym, by zagrać swoje, a potem wrócić do domu i zapomnieć. Żyć własnym życiem.

– Dla mnie to bzdura – odcina się od takiej postawy Day-Lewis. – Tak można występować w reklamach. Jeśli poświęca się wiele energii i namiętności tworzeniu czy choćby poznawaniu jakiegoś świata, to nie można pozostawać wobec niego obojętnym. Człowiek zżywa się z bohaterem, a wtedy film staje się częścią życia.

Bardzo sumiennie przygotowuje się do ról. Kiedy grał w „Mojej lewej stopie” niepełnosprawnego artystę Christiego Browna, na kilka miesięcy wynajął mieszkanie w okolicach szpitala dla nieuleczalnie chorych w Dublinie i obserwował zachowanie pacjentów. Nauczył się malować, trzymając pędzel między palcami stopy, potem przez wiele tygodni nie opuszczał wózka inwalidzkiego. Członkowie ekipy musieli go znosić ze schodów i taszczyć ponad kablami.

– Czy pani wie, jak zmienia się świat z perspektywy człowieka niepełnosprawnego? – pytał mnie kiedyś w rozmowie. – Jak zmienia się on sam, jego osobowość, wrażliwość? A myśli pani, że do roli w „Bokserze” wystarczyło nauczyć się wyprowadzać lewy sierpowy? Ja tam musiałem wejść w psychikę terrorysty, który po 14 latach więzienia wychodzi na wolność i ma dosyć przemocy.

Na planie „Gangów Nowego Jorku” w czasie przerwy lunchowej przesiadywał sam przy stole i ostrzył noże. Współpracownicy bali się do niego podejść. – Grając Rzeźnika, nie mogłem zaraz po klapsie zamieniać się w duszę towarzystwa, która zagra w kości i opowie dowcip. Ta rola niosła napięcie i gniew. Musiałem być skoncentrowany – mówi.

Jego kolega z planu, aktor John C. Railly opowiadał, że Day-Lewis w czasie zdjęć rozchorował się, bo w siarczysty mróz wychodził na plan w lekkim płaszczu. Gdy kostiumolodzy chcieli mu dać ocieplaną pelerynę, odpowiadał: „Nie, w tamtym czasie takich nie było”. A potem ledwo zgodził się wziąć przepisane mu przez lekarza antybiotyki.

Daniel Plainview z „Aż poleje się krew” był dla niego szczególnym wyzwaniem.

– Przeczytałem powieść Sinclaira, a Paul Anderson podrzucił mi sporo książek, głównie pamiętników z początku XX wieku – wyznaje aktor. – To były wspomnienia ludzi, którzy zostawiali swoje rodziny i jechali do Kalifornii, by tam szukać szczęścia. Ale to nie wystarczyło. Czytałem biografię magnata naftowego Edwarda Doheny’ego. Plainview niedużo mówi o sobie słowami. Dlatego musiałem go przetrawić głęboko, znaleźć dla niego odpowiedni język ciała. Nawet akcent. Poza tym starałem się wymyślić gesty Plainview, jego wygląd, przyzwyczajenia. Jednak wbrew temu, co się pisze, nie kopałem dołów w moim ogrodzie ani nie stawiałem w nim szybów, choć przez chwilę przebiegła mi przez głowę myśl, że to nie byłoby takie złe. Starałem się za to bardzo dużo pracować fizycznie, żeby innego wyglądu nabrały moje ręce. To wszystko nie było łatwe, bo jestem zupełnie inny niż on. Nie przywiązuję wagi do pieniędzy ani bogactwa, trudno mi też było zrozumieć jego stosunek do syna. Ale na tym właśnie polega aktorstwo, że człowiek staje się kimś innym niż w rzeczywistości.

Przy takim stosunku do aktorstwa niełatwo jest wybierać scenariusze.– Zaakceptowanie roli determinuje twoje życie co najmniej na rok – mówi Day-Lewis. – A potem zostawia ślad. Na długo. I bardzo trudny bywa koniec zdjęć! Dla mnie ostatni klaps jest zawsze momentem traumatycznym. Nie ma co udawać. Niełatwo jest opuścić świat, w który się weszło, który się wykreowało, zrozumiało. Powiedzieć sobie: „To zamknięty rozdział”.

Nie chce opowiadać o swoim życiu prywatnym. W ogóle niechętnie udziela wywiadów, a nawet gdy się na to zdecyduje, na wiele pytań nie odpowiada. – Przeczytałem już o sobie tyle bzdur, że wolę nie dawać pożywki plotkarzom – powiedział w czasie ostatniego festiwalu w Berlinie.

Miał opinię awanturnika i kobieciarza. Przypisywano mu romanse z kolejnymi filmowymi partnerkami, a Isabelle Adjani, z którą był jakiś czas związany, urodziła mu w 1995 roku synka Gabriela. Ale ten związek dwojga aktorów nie przetrwał. Rok później Daniel Day-Lewis ożenił się z Rebeccą Miller, córką pisarza Arthura Millera.

– Przyjaźniłem się z jej rodzicami. Arthur Miller był bardzo dumny z córki, często o niej opowiadał – mówi. – Kiedyś poprosił mnie, żebym przeczytał scenariusz, który napisała. Kiedy dawała mi ten tekst, nie sądziłem, że kiedyś tak wiele się między nami stanie.

To był początek ich znajomości. Po kilku latach, w 1996 roku, pobrali się. Mają dwóch synów: 9-letniego Ronana Cala i 5-letniego Cashela Blake’a.

– Staram się, by mieli normalne dzieciństwo – twierdzi aktor. – Mój ojciec był bardzo znany. Byłem z niego dumny, ale także za to zapłaciłem swoją cenę. Dziecko chce być podobne do kolegów, chce wtopić się w grupę. Ja zawsze pozostawałem z boku. Chciałbym swoich synów uchronić od takiej izolacji i od napięć, jakie niesie moja popularność. Odciąć ich od publicznej części mnie samego. Nie wiem, czy to jest możliwe, ale próbuję.

To właśnie z Rebeccą i chłopcami uciekł gdzieś po „Bokserze”. Producent Harvey Weinstein kiedyś zdradził prasie, że Day-Lewis zamieszkał w Wenecji, gdzie pracował jako szewc.– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam – mówi mi Day-Lewis. Potem dodaje: – Mogę tylko powiedzieć, że z dala od przemysłu filmowego czułem się bardzo szczęśliwy.Jest też wyraźnie szczęśliwy w swoim związku z Rebeccą Miller. Po latach zekranizowali zresztą ów scenariusz, który kiedyś sprawił, że się poznali. „Balladę o Jacku i Rose” polscy widzowie mogli oglądać w kinach przed kilkoma laty. Dzisiaj Rebecca i Daniel mieszkają z synami w Irlandii. Jednak aktor gra głównie w Ameryce.– Nie wiem, dlaczego tak się dzieje – mówi. – Bardzo wysoko cenię brytyjskie kino. Wychowałem się na filmach Richardsona, uwielbiam Kena Loacha odkąd zobaczyłem jego „Kes”. Ale mam wrażenie, że angielscy reżyserzy boją się mnie. Od lat żaden z nich niczego mi nie zaproponował. Szkoda, bo chętnie popracowałbym bliżej domu.A dom to dzisiaj przede wszystkim Irlandia. A także pielęgnowany we wspomnieniach z dzieciństwa południowo-wschodni Londyn.

– Deptfort i Lewisham, New Cross i Charlton... – rozmarza się aktor. – Ale może to jest już tylko tęsknota banity...

Czy wierzyć temu nawróconemu grzesznikowi, że stał się statecznym ojcem i mężem? Jego przyjaciele utrzymują, że Daniel Day-Lewis jest nieobliczalny i co jakiś czas zmienia się jak kameleon. On sam jednak zapewnia, że wie już, kim jest. Świadomie wybiera drogę życiową. W różnych sytuacjach stara się zachować równowagę.

– Idealizm pozbawiony wątpliwości jest niebezpieczny, ale życie bez idealizmu jest mniej warte – mówi. – Tak jest zresztą ze wszystkim. Trzeba odpowiednio balansować pomiędzy huraoptymizmem i rozpaczą, między wiarą i poznaniem, między luzem a dążeniem do perfekcji. Dzisiaj już wiem, że dążenie do perfekcji jest fantastyczne, ale może stać się klątwą.

W niedzielę wieczorem zasiądzie w hollywoodzkim Kodak Theatre. Kilka lat temu, gdy był nominowany do Oscara za rolę w „Gangach Nowego Jorku”, mówił:– Uznanie jest zawsze sympatyczne, a Oscar otwiera nowe możliwości. Ale to wszystko przypomina wyścigi konne. Ludzie wybierają pięć filmów, pięciu reżyserów, operatorów, aktorów... Jak, do diabła, porównywać ich pracę? I po co? Rozumiem, że ta konkurencja, te wszystkie rankingi, wybory – to część naszej kultury. Jednak mnie samemu ten szał rywalizacji jest obcy. Wiem, że to bardzo nienowoczesne, ale widać należę do jakiegoś wymierającego gatunku...

Dwa tygodnie temu, na spotkaniu z dziennikarzami, prosił: „Tylko nie pytajcie mnie o Oscary”.

Może dlatego rzadko staje przed kamerą, a czasem znika z publicznego życia na miesiące, a nawet lata. Ale teraz nie pozwoli sobie na to. Podczas zakończonego niedawno festiwalu w Berlinie promował swój ostatni film „Aż poleje się krew”. A już 24 lutego, w niedzielny wieczór, pojawi się w Kodak Theatre na Oscarowej gali. Jako jeden z faworytów.

W tym obrazie stworzył wielką kreację. Zagrał Daniela Plainview, który na początku XX wieku buduje naftowe imperium. W otwierającej film, 20-minutowej sekwencji nie pada wiele słów. Widz obserwuje jego zmagania z wrogą, skalistą ziemią, która nie chce łatwo oddać swoich skarbów – srebra i ropy. Widzi potworny wysiłek, zawziętość i determinację drążącego wykopy człowieka. I właściwie wie już o nim wszystko.

Pozostało 95% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu