Pierwszy miał piękne niebieskie oczy. Drugi – zniewalający uśmiech. Obaj zabójczo przystojni. Jednak to, że zaistnieli w pamięci kilku pokoleń widzów zawdzięczają przede wszystkim talentowi, a nie urodzie.
W powszechnej świadomości Newman i Redford tworzą nierozerwalną parę. Przecież pojawili się razem nie tylko jako sympatyczni rewolwerowcy. Byli również uroczymi oszustami, którzy w „Żądle” wystawili do wiatru groźnego mafiosa. Sensacyjna komedia w stylu retro z 1973 roku jest lepiej pamiętana, niż zrealizowany cztery lata wcześniej western o Butchu Cassidym i Sundance Kidzie, ale to on miał większy wpływ na ich kariery.
[srodtytul]Chemia na ekranie[/srodtytul]
Pod koniec lat 60. Paul Newman był gwiazdorem, którego stawiano w jednym rzędzie obok Marlona Brando i Jamesa Deana. Należał do grona aktorów, którzy dzięki szlifom zdobytym w nowojorskim Actors Studio, zmienili sposób gry w filmach na bardziej intensywny i realistyczny. Zdobył już nagrodę w Cannes za rolę w „Długim, gorącym lecie” i cztery nominacje do Oscara, w tym za występ w „Kotce na gorącym, blaszanym dachu” i „Bilardziście”.
Kiedy po raz pierwszy dostał do ręki scenariusz Williama Goldmana o legendarnych rabusiach z Dzikiego Zachodu, jego partnerem miał zostać Steve McQueen, jeden z „Siedmiu wspaniałych”. Studio 20th Century Fox było przekonane, że taka obsada zapewni sukces kasowy westernu w kinach. Ale reżyser filmu George Roy Hill wolał obsadzić mniej znanego Roberta Redforda. Chciał, żeby 44-letni Newman zagrał ciepłego, otwartego Butcha, a młodszy o 11 lat Redford wcielił się w szybkostrzelnego, ale zamkniętego w sobie Sundance Kida. Szefowie wytwórni mieli wątpliwości, czy ten duet wypali. Bali się, że Newman nie zaakceptuje kolegi, stawiającego pierwsze kroki w aktorskim fachu. A Redford nie zniesie ciążącej na nim presji. Tymczasem panowie polubili się już podczas dwutygodniowych prób przed zdjęciami. Na ekranie zrodziła się między nimi rzadko spotykana w kinie chemia.