Nie myślisz o zmianie pracy, nie wysyłałeś nigdzie życiorysu, gdy nagle kilku konsultantów z różnych agencji dzwoni i próbuje cię umówić na rozmowę kwalifikacyjną u konkurencji. W czasach kryzysu, gdy wyceniany na 350 – 400 mln zł rynek rekrutacji etatowych pracowników może się skurczyć o 15 proc., a według niektórych prognoz nawet o 50 proc., takie sytuacje zdarzają się coraz częściej.
To efekt coraz ostrzejszej rywalizacji head-hunterów, czyli łowców głów, którzy prześcigają się w dostarczeniu na biurko pracodawcy życiorysu odpowiedniego kandydata. Wygraną, czyli prowizję za realizację zlecenia, zgarnie ten, kto prześle jego CV najszybciej.
[srodtytul]Gra na czas[/srodtytul]
Przedstawiciele firm doradztwa personalnego twierdzą, że ten wyścig nakręcają sami pracodawcy, którzy próbują wykorzystać kryzysową sytuację. Jak ocenia Michał Młynarczyk, dyrektor zarządzający Hays Poland, firmy nie tylko naciskają na obniżkę prowizji za rekrutację. Coraz częściej chcą też, by łowcy głów zamiast stałej opłaty poprzedzonej zaliczką zadowalali się success fee, czyli premią płatną przy pozyskaniu kandydata.
Rozliczając się w ten sposób, pracodawca może nie tylko bez problemu zrezygnować z rekrutacji, ale i bez dodatkowych kosztów zlecić poszukiwania kilku agencjom.– Klienci sądzą, że jeśli kandydata na dane stanowisko szukają cztery firmy, a nie jedna, to szybciej uzyskają lepsze efekty. Ale często skutek jest taki, że dostają kilka CV tej samej osoby – mówi Katarzyna Berenda-Ratajczyk, dyrektor działu rekrutacji i selekcji w Bigram Personnel Consulting. Dodaje, że jej firma z reguły odrzuca zlecenia, które nie dają wyłączności.