Każda z ośmiu tras koncertowych była wydarzeniem. Mało ważne, że medialnym, okraszonym skandalami. Afery przesłaniają fakt, że nikt nie dorównuje Madonnie w urządzaniu fantastycznych widowisk. Inne sławy popu wypadają przy niej jak prowincjonalni kuglarze z obwoźnym teatrzykiem w walizce.
Jej występ to ruchome sceny, zmieniające się scenografie, teledyskowo zmontowane filmy, najnowocześniejsze ekrany. A są to zaledwie dodatki. Bo o koncertowym fenomenie Madonny decydują nie efekty specjalne, tylko ludzie, ich pot i mięśnie. Motorem przedstawień jest wspólny, wielomiesięczny wysiłek piosenkarki i tancerzy, którym na czas trasy matkuje.
Słuchają jej poleceń, odstawiają trawkę i alkohol, długo śpią, ćwiczą i odmawiają modlitwy. Coraz mocniej zlewają się w jedno: tymczasową rodzinę. A potem, na scenie, są już idealnie zsynchronizowani, przepiękni.
Olśniewające sceny zbiorowego tańca stanowią najważniejszy punkt występów. Właśnie te momenty (zwykle towarzyszą im hedonistyczne „Holiday”, „La Isla Bonita” czy „Music”) pokazują, czym muzyka jest dla Madonny i całej generacji jej fanów. Rozświetlony klubowy parkiet, zapełniony barwnie ubranymi ludźmi, to raj na ziemi: tu jesteśmy równi, swobodni w tańcu, piękni w swoich odmiennościach, złączeni wspólnym przeżywaniem przyjemności, wolni od ocen.
W tych scenach widać perfekcyjną harmonię ruchów, imponującą precyzję: w tej samej chwili mikrofon Madonny ląduje w kieszeni tancerza, wygięta w łuk piosenkarka podnosi z podłogi kurtkę, a ktoś inny zrywa z niej marynarkę, odsłaniając opięty gorset. Wszystko to w sekundę, a show trwa dwie godziny.