Wszystkie wcielenia Madonny

Królowa popu ma jeden bezcenny talent: pracowitość. Dzięki niemu na scenie jest niedościgniona, najlepsza na świecie

Aktualizacja: 17.08.2009 10:40 Publikacja: 14.08.2009 06:25

Wszystkie wcielenia Madonny

Foto: ROL

Każda z ośmiu tras koncertowych była wydarzeniem. Mało ważne, że medialnym, okraszonym skandalami. Afery przesłaniają fakt, że nikt nie dorównuje Madonnie w urządzaniu fantastycznych widowisk. Inne sławy popu wypadają przy niej jak prowincjonalni kuglarze z obwoźnym teatrzykiem w walizce.

Jej występ to ruchome sceny, zmieniające się scenografie, teledyskowo zmontowane filmy, najnowocześniejsze ekrany. A są to zaledwie dodatki. Bo o koncertowym fenomenie Madonny decydują nie efekty specjalne, tylko ludzie, ich pot i mięśnie. Motorem przedstawień jest wspólny, wielomiesięczny wysiłek piosenkarki i tancerzy, którym na czas trasy matkuje.

Słuchają jej poleceń, odstawiają trawkę i alkohol, długo śpią, ćwiczą i odmawiają modlitwy. Coraz mocniej zlewają się w jedno: tymczasową rodzinę. A potem, na scenie, są już idealnie zsynchronizowani, przepiękni.

Olśniewające sceny zbiorowego tańca stanowią najważniejszy punkt występów. Właśnie te momenty (zwykle towarzyszą im hedonistyczne „Holiday”, „La Isla Bonita” czy „Music”) pokazują, czym muzyka jest dla Madonny i całej generacji jej fanów. Rozświetlony klubowy parkiet, zapełniony barwnie ubranymi ludźmi, to raj na ziemi: tu jesteśmy równi, swobodni w tańcu, piękni w swoich odmiennościach, złączeni wspólnym przeżywaniem przyjemności, wolni od ocen.

W tych scenach widać perfekcyjną harmonię ruchów, imponującą precyzję: w tej samej chwili mikrofon Madonny ląduje w kieszeni tancerza, wygięta w łuk piosenkarka podnosi z podłogi kurtkę, a ktoś inny zrywa z niej marynarkę, odsłaniając opięty gorset. Wszystko to w sekundę, a show trwa dwie godziny.

[srodtytul]Święta ladacznica[/srodtytul]

Madonna chce czuć się kochana: przez tatę, kolejnych mężczyzn, fanów i cały świat. To pragnienie napędza jej karierę, popycha do wymyślania nowych wcieleń, ciągłego przesuwania linii mety – kiedy tylko ją przebiegnie, rysuje następną.

Ma jednak niewiele okazji, by odebrać nagrodę za ten wysiłek, odczuć wyrazy miłości. Dlatego na swych koncertach pod sceną nie chce drętwych i zmanierowanych VIP-ów. U stóp królowej skaczą ci, którzy na jej punkcie oszaleli.

Material Girl uwielbia pieniądze, ale jej miłość można kupić wyłącznie za tę samą walutę, z którą ona wychodzi na scenę: determinację i wytrwałość. Do specjalnego, mieszczącego tysiąc osób sektora pod sceną zwykle wchodzą osoby, które przyszły na występ jako pierwsze. Czyli kilkanaście godzin wcześniej. Ale przed rokiem, w Rzymie, niektórzy czekali kilka dni, w asyście sanitariuszy i karetki.

Kto wreszcie przejdzie przez bramkę, puszcza się pędem pod scenę, gdzie czeka człowiek ze specjalnym licznikiem. Trzeba dobiec, zanim wybije 1000. Wreszcie gasną światła, słychać tylko wrzask – zjawia się ona.

Wyjeżdża spod ziemi, usadzona na krześle, platformie lub tronie. Zlatuje z nieba w dyskotekowej kuli, która migocze jak eksplozja brokatu. Stojąc na głowie, śpiewa „Vogue”, maszerując w mundurze – „Holiday”, klęcząc przed ołtarzem – „Live to Tell”. Nic nie jest po prostu – każdej piosence towarzyszy scenariusz, nowa konwencja, inna choreografia.

Madonna zapewnia widowisko totalne, wykorzystuje każdy rodzaj amunicji – od tańca po technologię – by nas oszołomić i zachwycić. W latach 80., podczas dwóch pierwszych tras, oferta była naturalnie skromniejsza. Główną atrakcję stanowiła młoda prowokatorka w jaskrawych getrach i poszarpanych koronkach.

Za sprawą strojów i tupetu miała zostać wyrazicielką potrzeb nastolatków. Dzieciaków, które nie mają wielkich powodów do buntu, doskwierają im jedynie normy obyczajowe. Madonna już wtedy szokowała, ale w niegroźny, groteskowy sposób.

W 1985 r. śpiewała „Like a Virgin”, wystrojona w suknię ślubną drwiła z mieszczańskiej pruderii. Wiła się na scenie, jednocześnie skromnie przymykając powieki – grała ladacznicę i świętą. Wszystkie późniejsze trasy będą rozprawą z tym wizerunkiem; lustrem, w którym odbiją się jej przemiany, a także autoironicznym komentarzem.

W 1990 r. „Like a Virgin” miała jeszcze wymiar manifestu, Madonna domagała się przeniesienia erotyki do sfery publicznej, ze śmiertelną powagą walczyła o akceptację seksualnych treści w życiu codziennym. Piosenka była kulminacyjnym momentem programu „Blond Ambition Tour”. Wyciągnięta na orientalnym łożu gwiazda, pilnowana przez dwóch eunuchów, udawała masturbację.

Watykan protestował, policja groziła aresztowaniem. A Madonna na zapleczu się modliła, by „Bóg dał jej odwagę i siłę do wyrażania wolności artystycznej”.

W 1993 r., podczas „Girlie Show”, utwór „Like a Virgin” zmienił się w gag. Było to już po aferze z „Erotiką”, która skończyła się dla Madonny ostracyzmem i klapą płyty. Teraz więc przebrana za mężczyznę wywijała laseczką, uchylała cylinder i śpiewała z niemieckim akcentem. Była klaunem, który kpi z własnych skandali, ale też sam decyduje, kiedy publiczność może się z niego śmiać.

Przez następnych kilka lat odżegnywała się od młodzieńczych wybryków, bo walczyła o rolę świętej dla Argentyńczyków Evity. Ale „Like a Virgin” wróciła do koncertowego repertuaru w 2006 r. Wtedy już elegancka, stateczna matka dwojga dzieci szczelnie zakryła ciało i choć w czasie piosenki kręciła się na konstrukcji będącej skrzyżowaniem chromowanej rury i mechanicznego byka, było to blade echo dawnych ekscesów. Osiągnęła przedziwny efekt – wydawała się grzeczna i łagodna. Teraz chce przeżywać drugą młodość, jeszcze raz się zabawić – dlatego na trasie „Sticky & Sweet” znów się rozbiera, udowadnia żywotność.

W koncertach Madonny widać nie tylko jej osobiste przemiany. Można je oglądać jak kroniki spraw, z którymi borykał się świat. A to dzięki wplatanym zręcznie wątkom publicystycznym. Lejtmotywem „Blond Ambition Tour” w 1990 r. była akceptacja gejów i walka z AIDS.

Do pracy przy koncertach Madonna wybrała homoseksualistów, fenomenalnych tancerzy, z którymi stworzyła przesycone erotyką show, niosące coś więcej niż promocję wolnej miłości. Finałowym utworem był „Keep It Together” – hymn na cześć współdziałania, przyjaźni, tolerancji. „Trzymajmy się razem, na zawsze” – śpiewała, a tancerze chodzili sobie po plecach, splatali ciała jak tryby świetnie zgranego mechanizmu. Tak według Madonny wygląda idealne społeczeństwo.

Trasa „Girlie Show” z 1993 r. była żartobliwą rozprawą na temat zmieniających się ról kobiet i mężczyzn. Przebrana w garnitur, ostrzyżona na krótko Madonna grała faceta, rozkładała tancerkom nogi, traktowała je jak zabawki. Ona rządziła, była „na górze”. Udawała generała i chłopaka z futbolowego boiska. I bulwersowała, prezentując w tańcu sadomasochistyczne fantazje. Robiła wszystko, co dziewczynom nie uchodzi. Przy okazji skonstruowała świetny spektakl, który zaczynał się jak przedwojenny kabaret, a kończył w stylu latynoskiej fiesty.

Po tym popisie trzeba było na koncerty czekać aż osiem lat. W 2001 r. na scenę wychodziła inna Madonna: zgłębiająca wschodnie filozofie matka i nagrodzona Złotym Globem za „Evitę” aktorka, która chciała pokazać, że w dziedzinie rozrywki wciąż nie ma sobie równych. Trasa „Drowned World” opowiadała o zatopionym świecie.

W sferze muzyki była wyrazem triumfu klubowych brzmień, które wyznaczały puls przełomu wieków. Oddawały napięcie u progu nowej ery, pachnącej zaawansowaną technologią, Internetem. Występy Madonny były wysublimowane, mroczne: inspirowane japońską mangą, toczyły się w szalonym tempie. Tancerze latali na linach, czołgali się w maskach gazowych, a ekrany atakowały seriami obrazów. Ten świat był agresywny, tajemniczy i niebezpieczny. Nim trasa dobiegła końca, runęły wieże WTC.

Najwspanialsze tournée Madonny – „Re-Invention” z 2004 roku i „Confessions” z 2006 to szczyt koncertowego rzemiosła. Połączenie nowatorskiego tańca, stylowych kostiumów i technicznych trików, wyreżyserowane w najdrobniejszych szczegółach. Tak jak zglobalizowany świat: napierające na widzów ze wszystkich stron, obezwładniające. Poza choreograficznymi i muzycznymi majstersztykami wyraźniej przebijały się społeczne przesłania Madonny.

Już nie wystarczała jej rola królowej popu, chciała być kaznodzieją. W 2004 r. promowała kabałę, dwa lata później stała się posłańcem pokoju i nowoczesnego chrześcijaństwa: domagała się porozumienia kultur, religii i ras oraz naszych pieniędzy, by ratować afrykańskie sieroty. Wisząc na krzyżu, przypomniała fragment Ewangelii: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”.

[srodtytul]Skandalistka w pułapce[/srodtytul]

Choć była w tych apelach pretensjonalna poza, Madonna robiła wrażenie dojrzalszej, z ambicjami wykraczającymi poza rozrywkę. Na swój sposób szukała głębszego sensu, starała się wykorzystać pozycję lidera, by zrobić coś dobrego dla innych.

Natomiast trwająca trasa „Sticky & Sweet” jest dowodem regresu Madonny. Wszystko, co pokaże w sobotę w Warszawie, będzie przetworzeniem motywów, które pojawiają się w jej koncertach od lat 90. Przetworzeniem, trzeba przyznać, oryginalnym, bo ona umie wymyślać siebie na nowo.

Mimo to czuć, że Madonna jest dziś jak stary wiarus wspominający dawne frontowe historie. Wraca do pierwszych utworów – tych infantylnych, prościutkich w formie, niepoważnych. Do czasów, kiedy niewiele miała w głowie i równie mało do powiedzenia. To nie tylko przejaw kryzysu piosenkarki, ale dowód, że świat głupieje, kocha coraz gorszą i płytszą rozrywkę.

Madonna sama jest sobie winna, bo była jak taran, który umożliwił przemarsz marnych gustów. Kiedy obaliła już wszystkie tabu, zszokowała nas wszystkim, czym mogła, i przyzwyczaiła do mocnych wrażeń, znalazła się pod ścianą. Chodzi w kółko, próbując udowodnić, że wciąż jest najbardziej dynamiczną ikoną show-biznesu.

W sobotę raz jeszcze wyjedzie na scenę srebrnym cadillakiem, zaśpiewa na wirującym fortepianie, ożywi Nowy Jork lat 80. I pożegna się piosenką, w której powtarza, że chciałaby tańczyć całą wieczność, nigdy nie przestawać. Nic dziwnego. Tu, na scenie, nadal jest panią popowego wszechświata. Tylko tu. W rzeczywistości już nie.

Każda z ośmiu tras koncertowych była wydarzeniem. Mało ważne, że medialnym, okraszonym skandalami. Afery przesłaniają fakt, że nikt nie dorównuje Madonnie w urządzaniu fantastycznych widowisk. Inne sławy popu wypadają przy niej jak prowincjonalni kuglarze z obwoźnym teatrzykiem w walizce.

Jej występ to ruchome sceny, zmieniające się scenografie, teledyskowo zmontowane filmy, najnowocześniejsze ekrany. A są to zaledwie dodatki. Bo o koncertowym fenomenie Madonny decydują nie efekty specjalne, tylko ludzie, ich pot i mięśnie. Motorem przedstawień jest wspólny, wielomiesięczny wysiłek piosenkarki i tancerzy, którym na czas trasy matkuje.

Pozostało 94% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy