– Nie dostaliśmy żadnych informacji od polskiej strony, więc KE nie ma innej możliwości, jak przygotować negatywną decyzję w sprawie pomocy publicznej dla stoczni Gdynia i Szczecin – przekonywał jeszcze wczoraj rano Jonathan Todd, rzecznik KE ds. konkurencji. Ministerstwo Skarbu odpierało zarzuty zapewniając, że na bieżąco informuje o sytuacji Brukselę. Todd po południu przyznał, że informacje jednak dotarły: – Otrzymaliśmy przesyłkę z Polski. Będziemy uważnie ją analizować – potwierdził.
– Wysłaliśmy do KE kolejny list z informacjami o sytuacji stoczni, w tym o dziewięciu ofertach inwestorów, którzy są nimi zainteresowani – mówi Maciej Wewiór, rzecznik resortu skarbu. Dzień wcześniej wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik potwierdził, że wiążącą ofertę na zakup stoczni złożyła firma Martim Shipyard Janusza Barana (w październiku firma ta, budująca statki w Gdańsku, interesowała się stoczniami). Jednak na oferty MSP czeka jeszcze do końca czerwca.
5 mld złotych - na tyle Komisja Europejska szacowała kwotę pomocy publicznej dla trzech polskich stoczni
– To, co na razie wiemy o potencjalnych decyzjach KE, to doniesienia medialne. Owszem, mamy czas na prywatyzację stoczni do końca czerwca, ale zabiegamy w KE, by wydłużyć termin do końca lata – mówi Wewiór. – A teraz mamy konkretne argumenty, czyli zainteresowanie inwestorów z całego świata.
Gdyby jednak KE wydała negatywną decyzję w sprawie pomocy publicznej dla polskich stoczni (co po wycofaniu się z chęci ich prywatyzacji przez Złomrex stało się bardziej prawdopodobne), oba zakłady zatrudniające łącznie blisko 10 tysięcy ludzi mogłyby ogłosić upadłość. Stocznia Gdynia np. musiałaby oddać ponad 515 mln zł. Mało tego. Kredytujący ją bank PKO BP (w konsorcjum z BRE) sięgnąłby wówczas po gwarancję do kieszeni Skarbu Państwa. Limit kredytu tej stoczni na trzy statki wynosi bowiem 31 mln dolarów, a stocznia, która dopiero pierwszy ze statków ma oddać w lipcu, wyciągnęła już około połowy tej sumy.