O tym, że maszyny mają usterki, wiadomo było od dnia, gdy wsiedli do nich pierwsi pasażerowie. Początkowo były to drobiazgi, potem pojawiły się   poważne problemy – paliły się bądź tliły baterie jonowo-litowe. Kiedy zapaliły się tak, że trzeba było wzywać straż pożarną, a pasażerów ewakuować, FAA powiedziała: dosyć.

Fatalnie się składa, że kłopoty z dreamlinerami wydarzyły się w momencie, gdy LOT walczy o przetrwanie. Boeingi 787 miały być dla linii szansą, stały się (na razie) potężnym obciążeniem, także finansowym. Bo co z tego, że Amerykanie może i pokryją jakieś koszty uziemienia, kiedy firmie samoloty są potrzebne bardziej niż pieniądze.

Awarie zupełnie nowych maszyn nie są w lotnictwie niczym nadzwyczajnym, a Amerykanie podchodzą do sprawy wyjątkowo spokojnie. Są przyzwyczajeni, że innowacje niosą ze sobą ryzyko, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzą na dobre tym, którzy chcą z nich korzystać. Inaczej jest jednak w przypadku najnowszego modelu smartfona czy aplikacji do niego, a inaczej, kiedy jest to samolot, od którego niezawodności może zależeć życie setek pasażerów.

Paradoksalnie środowa decyzja amerykańskich władz lotniczych przysłuży się Boeingowi oraz liniom lotniczym, które eksploatują B787. Jest szansa, że kiedy po przeglądach i naprawach dreamlinery znów polecą, bo władze uznają je za bezpieczne, maszyny staną się dla pasażerów jeszcze większą atrakcją niż dotąd. Bo zostaną uznane nie tylko za innowacyjne, ale i bezpieczne.