Na dziewięć tygodni przed dniem głosowania sensacyjne dane przyniósł CNN. Z sondażu przeprowadzonego przez tę stację wynika, że 45 proc. tych, którzy „prawdopodobnie wezmą udział w wyborach”, jest gotowych poprzeć Donalda Trumpa, a 43 proc. – Hillary Clinton. Tymczasem w ostatnich ośmiu amerykańskich wyborach to kandydat, który wygrywał w sondażach po Labor Day (pierwszy poniedziałek września), zdobywał Biały Dom.
Wyrównana walka
– Sytuacja jest niezwykle dynamiczna. Gdyby wybory odbyły się w tym tygodniu, sądzę, że mimo wszystko wygrałaby je Clinton. Ale już wynik głosowania w przyszłym tygodniu byłby niepewny – mówi naszej gazecie Thomas Friedman, jeden z najbardziej rozpoznawalnych politologów Ameryki. – Clinton w ostatnich dniach bardzo straciła z powodu wątpliwości z finansowaniem jej fundacji oraz skandalu związanego z wykorzystywaniem prywatnego e-maila do przekazywania poufnych informacji Departamentu Stanu. A w tym samym czasie Trump nieco złagodził swoje przesłanie, pojechał z wizytą do prezydenta Meksyku. To wszystko spowodowało, że rywalizacja między oboma kandydatami bardzo się wyrównała – dodaje Friedman.
Co to oznacza dla Ameryki?
– Prezydentura Trumpa byłaby dla Stanów Zjednoczonych bardzo niebezpieczna, to człowiek, który ani nie ma odpowiedniego charakteru, ani wiedzy, aby sprawować tę funkcję. Nie potrafi też otaczać się odpowiednimi ludźmi. Ale mimo to ogromna część amerykańskiego społeczeństwa czuje się wyalienowana z systemu, zepchnięta na margines.
– Kraj jest chory, społeczeństwo bardzo sfrustrowane. Dlatego mimo wszystkich zastrzeżeń bardzo wielu wyborców jest gotowych głosować na Trumpa. Scena polityczna od bardzo dawna nie był tak spolaryzowana. To przypomina walkę szyitów i sunnitów na Bliskim Wschodzie, bez możliwości kompromisu – mówi nam Friedman.