Hipoteza Schetyny byłaby prawdziwa, gdyby niezależnie od formuły, w jakiej do wyborów poszła opozycja, jej wyborcy zachowaliby się tak samo. To ryzykowne założenie biorąc pod uwagę, że zależnie od formuły inaczej musiałaby się zachowywać sama opozycja.
Wybory do PE pokazały, że szeroka lista opozycji, w formule od lewa do prawa, czyli od SLD do PSL oznacza fundamentalny problem ze sformułowaniem jakiegokolwiek programu. Problem ten widać wyraźnie zwłaszcza przy sprawach światopoglądowych – w czasie kampanii przed wyborami do PE widać to było po głośnym, wymierzonym w Kościół wystąpieniu Leszka Jażdżewskiego na UW. O ile np. lewicy łatwo było tym słowom przyklasnąć, o tyle już stojąca w rozkroku między lewą a prawą stroną Platforma Obywatelska musiała klaskać, ale się nie cieszyć, a dla konserwatywnego w tych kwestiach PSL słowa Jażdżewskiego były nie do przyjęcia. W takich kwestiach – a PiS skądinąd bardzo chętnie grał na nutach światopoglądowych w kampanii wyborczej do Sejmu – wielogłos po stronie zjednoczonej opozycji byłby nieunikniony. A przepychanki między politykami opozycji raczej by wyborców nie mobilizowały.
A przecież mała spójność programu – który siłą rzeczy musiałby skupiać się na jednym, jedynym łączącym wszystkie opozycyjne siły punkcie głoszącym, że PiS – niczym Kartagina – musi zostać zniszczony – nie byłaby jedynym powodem do sporów na opozycji. Ułożenie list wyborczych w wyborach do Sejmu raczej nie przebiegłoby bezproblemowo – bo generałów w tej formacji byłoby tylu, że w całym kraju mogłoby nie wystarczyć „jedynek na listach”. Nawet startując osobno opozycja ogłaszała skład list wyborczych później niż PiS. Gdyby startowała razem istnieje ryzyko, że ogłosiłaby skład owych list gdzieś w okolicy grudnia.
Po trzecie wreszcie – opozycja startująca w formule od Biedronia do Poncyljusza – z pewnością nie byłaby tak szeroka, jak startująca w trzech blokach. Trudno wyobrazić sobie choćby działaczy Razem na wspólnych listach z politykami konserwatywnymi – takimi właśnie jak Paweł Poncyljusz, czy Paweł Kowal. Trudno powiedzieć, czy w takim aliansie odnalazłby się również np. Paweł Kukiz. To zaś oznacza, że siły te mogłyby wystartować oddzielnie – i raczej nie przekroczyłyby progu wyborczego zwiększając listę mandatów przypadających zwycięzcy zgodnie z metodą d’Hondta.
A wiele wskazuje na to, że zwycięzcą tym i tak byłby PiS. Wybory do PE pokazały, że na polaryzacji PiS-Opozycja partia rządząca nie traci. Można zaryzykować twierdzenie, że jest wręcz przeciwnie – w takiej sytuacji PiS zyskuje, bo jego elektorat w sytuacji, gdy wybory zmieniają się w referendum „za” lub „przeciw” PiS, dodatkowo się mobilizuje. Wybory do PE miały być dla opozycji najłatwiejszymi wyborami – a jednak wyraźnie je przegrała, mimo że doświadczenia uczyły, iż żelazny elektorat PiS do spraw europejskich aż tak dużej uwagi nie przywiązuje. Na ile bardziej zmobilizowaliby się więc ci wyborcy w wyborach krajowych, gdyby wybory te – podobnie jak wybory do PE – przypominały referendum? W takim wypadku ofiarą tego starcia padłaby prawdopodobnie również Konfederacja, bo część jej wyborców obawiając się, że u sterów rządów pojawią się politycy lewicowi, mogłaby stwierdzić, że nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy – i poprzeć mniejsze zło w postaci PiS.