Wojskowi zaczęli od zajęcia w piątek wieczorem mostów na Bosforze w Stambule oraz części budynków publicznych w stołecznej Ankarze, w tym pałacu prezydenckiego i parlamentu. Jednocześnie nad oboma miastami na niezwykle niskiej wysokości przelatywały myśliwce F-10, hukiem wywołując przerażenie przechodniów. Wojskowi wtargnęli także do siedziby telewizji publicznej TRT, gdzie ogłosili powstanie „rady na rzecz pokoju", wprowadzenie stanu wojennego i godziny policyjnej.
Ale przebywający na wakacjach nad morzem Egejskim Erdogan nie został zatrzymany – jego hotel miał być zbombardowany, gdy prezydent był już w bezpiecznym, nieznanym miejscu. Stamtąd przez swój smartfon połączył się w formule wideokonferencji z nadawcą CNN Turk – scena, w której dziennikarka trzyma na wizji telefon, na którym widać tureckiego przywódcę, przejdzie do historii.
Godzinę później zamachowcy zajęli co prawda studia CNN Turk, ale było już za późno. Erdogan wykorzystał krótką okazję do wystąpienia w mediach, aby zaapelować do narodu o wyjście na ulice, otoczenie żołnierzy wiernych zamachowcom.
Miliony poszły za jego wezwaniem: wkrótce ogromne lotnisko Ataturka w Stambule zostało dosłownie zalane przez tłumy zwolenników Erdogana. Ten zaryzykował. I choć przynajmniej część portu była jeszcze zajęta przez wojska puczystów, wylądował w dawnej stolicy kraju. Stąd mógł już otwarcie zwrócić się do rodaków i przejąć kontrolę nad krajem.
CNN Turk w ostatnich latach miało napięte stosunki z Erdoganem – sprzeciwiało się podjętej przez niego pacyfikacji organizacji kurdyjskich, jak również nakładaniu coraz ostrzejszej cenzury na media prywatne. Ale w decydującym momencie puczu rozgłośnia stanęła po stronie prezydenta. Podobnie jak właściwie wszyscy inni liczący się nadawcy prywatni. Ich przekaz, wzmocniony przez media społecznościowe, decydująco wpłynął na postawę Turków wobec działania buntowników.