Przyrost ludności jest priorytetem władz nad Sekwaną od bardzo dawna. Już pod koniec XIX wieku, szykując się do rewanżu na Niemczech za zajęcie Alzacji i Lotaryngii, rząd stworzył kompleksowy system dotacji dla rodziców, urlopów macierzyńskich czy darmowych przedszkoli.
Ten mechanizm działał sprawnie przez cztery pokolenia: o ile w 1991 r. ludność Francji była o 22 mln mniejsza niż jednoczących się Niemiec, o tyle dziś ta różnica skurczyła się do 15 mln osób. Republika, z 67 mln mieszkańców, jest więc zdecydowanie drugim najludniejszym krajem w Unii. Ze średnio 1,87 dziecka na kobietę Francja zaś była w 2018 r. krajem o największej dzietności w zjednoczonej Europie, wyprzedzając Szwecję (1,85), Wielką Brytanię (1,69), Niemcy (1,6) czy Hiszpanię (1,34).
Jednak od czterech lat liczba potomków, które rodzi średnio każda Francuzka, stale spada. Francja pozostaje już tu daleko poniżej wskaźnika 2,1 dziecka, który zapewnia wymianę pokoleń. W ub.r. przyrost naturalny, a więc różnica między ilością urodzeń i zgonów, zamknęła się liczbą zaledwie 140 tys. – najmniej od końca okupacji niemieckiej. Ponieważ równocześnie władze maksymalnie ograniczają imigrację (jej saldo w ub.r. wyniosło już tylko 58 tys.), aby powstrzymać wzrost poparcia dla skrajnej prawicy, tempo ograniczenia różnicy między ludnością Francji i jej wschodniego sąsiada załamuje się.
Na to niepokojące zjawisko składa się kilka czynników. Gilles Pison, profesor demografii w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu, zwraca przede wszystkim uwagę na stałe odkładanie przez Francuzki chwili, w której decydują się na pierwsze dziecko. Wynosi ono już 30,6 roku, co skraca do ledwie 10 lat okres największej płodności dla podjęcia decyzji o kolejnych dzieciach.
Choć reprodukcja jest jedną z najbardziej zakorzenionych potrzeb człowieka, INSEE notuje, że już prawie 5 proc. Francuzek nie tylko nie ma, ale też deklaruje, że „nie chce mieć” potomstwa.