Przede wszystkim dlatego, że podczas podejmowania decyzji w tej sprawie górę wezmą polityczne namiętności, a nie twarda, merytoryczna ocena pracy pani prezes. Propozycje prezydenta nie zawierają w tej kwestii żadnych kryteriów. Jest całkowicie zrozumiałe, że szef najważniejszego sądu w Polsce w razie ataku czy niechcianej reformy instytucji, na której czele stoi, zabiera głos. Musi przyjmować na siebie, ale też i oddawać ciosy, kiedy zawodzi język dyplomacji. Nie można jednak przekraczać przy tym granic sędziowskiego powołania.

Słuchając publicznych wystąpień prof. Gersdorf, mam niestety wrażenie, że w obliczu napiętej sytuacji retorycznie zbliża się ona do poziomu politycznych trybunów, którzy zagrzewają do walki i grożą politycznym oponentom. Wyczucia zabrakło pierwszej prezes podczas jubileuszu 35-lecia samorządu radców prawnych, który odbył się na Zamku Królewskim zaledwie dwa dni przed ogłoszeniem prezydenckich projektów. Kategorycznie stwierdziła wtedy, że los przywódców rewolucji francuskiej powinien być przestrogą dla obecnych rewolucjonistów depczących konstytucyjny porządek.

To bardzo mocne, zbyt daleko idące słowa. Prezes Gersdorf, używając takiej retoryki, staje się właściwie uczestnikiem politycznego sporu i rozgrzewa emocje swoich oponentów.

Większa doza dyplomacji i powściągliwości przyniosłaby nie tylko wizerunkowe korzyści, ale również cień szansy na dialog. Zwłaszcza że prezydenckie propozycje będą zapewne przedmiotem politycznych targów w Sejmie. Niewątpliwie los pierwszej prezes SN będzie elementem tej gry, bo gdyby prezydent chciał zachować ją na stanowisku, mógłby skonstruować przepis, który pozwoliłby jej spokojnie dokończyć kadencję.

Ostre wypowiedzi prof. Gersdorf jedynie zawężają pole do jakiegokolwiek porozumienia. A wśród polityków PiS jedynie ugruntowują przekonanie, że nie chcą prezesa SN, który grozi im gilotyną.