Bitwa o Sąd Najwyższy wchodzi w kolejną fazę. Krajowa Rada Sądownictwa wybrała kandydatów do nowych izb SN i na kilka wakatów w izbach dotychczasowych. Można się spodziewać, że zgodnie z nową świecką tradycją prezydenckie nominacje nastąpią bardzo szybko. Wątłe uliczne protesty czy niemrawe działania organów europejskich raczej już tego walca nie zatrzymają. Przynajmniej na razie.
Rzecz jasna jeszcze długo będzie punkt zapalny w postaci powołania nowej osoby na funkcję pierwszego prezesa SN. Dodajmy, na funkcję, która jeszcze przez prawie dwa lata pozostanie obsadzona. Trudno powiedzieć, czy znajdzie się chętny do tej misji, ale, znając życie, może tak. Zapewne pojawią się problemy z wyłonieniem odpowiedniej liczby kandydatów w odpowiednim trybie, ale obóz rządzący już nieraz pokazał, że takie problemy załatwia szybką ścieżką legislacyjną maksymalnie w dwie doby. Opór będzie pewnie daremny, a „samozwaniec" sięgnie po tron. Oczywiście straty Polski z tego tytułu będą ogromne, także na arenie międzynarodowej, ale najwyraźniej na to poświęcenie obóz rządzący jest gotowy.
Czytaj także: Spór o SN: zła procedura to nieważne wybory
Po co to wszystko? Jak istotne są cele głębokich zmian w Sądzie Najwyższym, że mają one uświęcać zastosowane środki? Na to pytanie już mało kto w ferworze walki zwraca uwagę. Można odnieść wrażenie, że – cytując klasyka socjaldemokracji Eduarda Bernsteina – cel jest niczym, a ruch wszystkim. Rzeczywistym zaś motywem działania staje się po prostu postawienie na swoim bez względu na koszty i pokonanie przeciwnika, który stawia zaskakująco duży opór.
To jest rzecz jasna uproszczenie. U źródeł niechęci (mówiąc delikatnie) obozu władzy do sądów w ogóle, a do Sądu Najwyższego w szczególności, stoją całkiem konkretne przesłanki osadzone w praktyce ostatniego ćwierćwiecza. Inna rzecz, na ile te przesłanki są racjonalne i uzasadnione oraz na ile uzasadniają radykalne działania.