Największy, że w 1917 r. udało się go zbudować, stworzyć organizacyjnie. Rzadko w Polsce dyskutujemy o tym, jak ważne w historii naszego kraju są jego cywilne instytucje – takie jak sądy. A przecież pod zaborami nie było ani polskiego sądownictwa, ani nawet polskiego prawa. Polaków – poza Galicją – generalnie nawet nie dopuszczano do stanowisk sędziowskich. Gdyby nie wielki wysiłek grupy adwokatów-państwowców, którzy rzucili dobrze płatne praktyki dla dobra publicznego i z mozołem, już od 1917 r., sklejali prawnie pięć różnych obszarów prawnych w jeden kraj – Rzeczpospolitą – nie wiadomo, czy dzisiaj rozmawiałybyśmy jako Polki w wolnej Polsce. Oczywiście i przed wojną losy SN miały różne koleje; po przewrocie majowym zaczęły się czystki w sądownictwie – brutalne, głupie, nieuzasadnione niczym, poza dążeniem do pełni władzy. Po wojnie doszło do tego jeszcze sowieckie bezprawie, tajne izby karne, morderstwa sądowe... Sędziów z przedwojennego składu, którzy przeżyli wojnę i zgłosili się do Łodzi (tam początkowo był SN), aby orzekać, stopniowo się pozbyto. Czystki personalne od samego początku są zmorą polskiego sądownictwa. Kolejna pozytywna data to dopiero 1962 r. i ustawa o Sądzie Najwyższym, która zbudowała pewną jego niezależność. Potem długo nic dobrego się organizacyjnie nie działo, aż dotarliśmy do 1989 r. Chciałabym jednak przestrzec przed wrzucaniem wszystkiego do jednego worka: przez całe stulecie w SN pracowało wielu wybitnych prawników, a nasze orzecznictwo nawet to z PRL wcale nie było złe: utrzymywało wysoki poziom i było na ogół dalekie od ideologii, zwłaszcza w sprawach cywilnych. To, że w 1989 r. powstało sądownictwo powszechne i Sąd Najwyższy w nowej formule trójpodziału władzy, uważam za największe zwycięstwo ruchu Solidarności. Dlatego chciałabym, aby to był jubileusz całej Polski, wszystkich Polaków. Abyśmy byli dumni, że mamy swój Sąd Najwyższy.
A co się nie udało?
Nie udało się wytłumaczyć społeczeństwu, na czym polega niezawisłość. Powód jest prosty: sędziowie nie byli nauczeni kontaktu z mediami, rozmów z dziennikarzami, tłumaczenia wyroku prostym językiem.
Można powiedzieć wręcz, że unikali mediów...
Rzeczywiście. Ale tak właśnie byliśmy uczeni. I to do tego stopnia, że kiedy ja kończyłam aplikację sądową (dzisiaj mamy aplikację sędziowską, według innego modelu, i nie oceniam tego wcale pozytywnie), to sędziowie nie mogli nawet chodzić do bufetu sądowego, by nie spotykać się z adwokatami. Był taki nieoficjalny zakaz, żeby nikt nie mówił, że wyroki się ustawia. Co prawda później go rozluźniono, ale ci, którzy aplikowali w moich czasach, ciągle mają w pamięci stare zasady. A przecież świat się zmienił! Ludzie oczekują transparentności we wszystkich sferach życia. Chcą, żeby wszystkie władze były blisko nich. I sędziowie powinni się temu poddać. Muszą nauczyć się tłumaczyć własne rozstrzygnięcia. „Tłumaczyć" to co innego, niż „podać ustne motywy rozstrzygnięcia". Obywatel będzie miał na pewno dużo lepsze zdanie o sądzie, jeśli opuszczając gmach zrozumie, dlaczego zapadł taki wyrok i co on dla niego oznacza. Nawet kiedy przegra lub nie wygra w takim stopniu, jak zakładał.