W księdze starano się bowiem uzasadnić konieczność wprowadzonych zmian, używając argumentów tych samych co w kraju: o konieczności dekomunizacji Sądu Najwyższego, większej kontroli społecznej nad Temidą czy prostowaniu błędów poprzedniej ekipy politycznej, która dokonała „skoku" na Trybunał Konstytucyjny.

Nie ma natomiast ani słowa, które sugerowałoby, że polskie władze są w stanie wycofać się lub choćby złagodzić niektóre z przyjętych reform. Wyznaczając tym samym pola dialogu prowadzącego do kompromisu.

W tym sensie postawa Mateusza Morawieckiego niczym nie różni się od wcześniejszej postawy Beaty Szydło. Punkt widzenia jest ten sam: Polska jako suwerenny kraj nie zamierza zmieniać ustawodawstwa pod wpływem nacisków zewnętrznych, a ingerencja unijnych urzędników w sprawy wymiaru sprawiedliwości w Polsce idzie zbyt daleko, gdyż na tym polu Komisja Europejska nie ma żadnych traktatowych kompetencji.

W tym sensie wizyta Morawieckiego w Brukseli i przedłożony dokument jest eleganckim powiedzeniem „odczepcie się", bez wchodzenia w zwarcie, kłótnie czy medialne polemiki, jak to bywało wcześniej. I wszystko wskazuje na to, że nowy premier różni się od starego jedynie stylem, bo merytoryczne podejście do sporu o polską praworządność wydaje się to samo.

Biała księga niczego tu nie zmieni. Spór i procedura ochrony praworządności nadal będzie się toczyć. I chyba już tylko od unijnych polityków będzie zależało, w którą stronę.