Na marginesie porażki, jaką okazała się organizacja wspólnego marszu polityków 11 listopada, raz jeszcze powróciło pytanie o możliwość politycznego pojednania i zgody Polaków. Rzeczywiście, 100. rocznica odzyskania niepodległości wydawała się ku temu okazją niemal doskonałą. Trudno jednak niestety oprzeć się wrażeniu, że sposób, w jaki nasi politycy traktują perspektywę pojednania i zasypania głębokiego podziału między nami, jest często „niedźwiedzią przysługą", która możliwość taką oddala.
Pokusa gry
Mówiąc to, warto zacząć od banału. Akty politycznego pojednania, tam zwłaszcza, gdzie w sytuacji dramatycznych podziałów przynosiły przejściowy choćby skutek, nie były ani magicznym politycznym zaklęciem, ani bułką z politycznym masłem. Tak było w Hiszpanii po roku 1975, tak było w RPA po roku 1990, tak było w relacjach międzynarodowych między Francją i Niemcami, czy Polską a Niemcami po II wojnie światowej. Wszędzie tam potrzebne były przekraczające polityczne tu i teraz, odwaga i dalekowzroczność, jakimi wykazali się: król Juan Carlos, Nelson Mandela i Frederik de Klerk, Robert Schuman i Konrad Adenauer, polscy biskupi i polscy oraz niemieccy politycy.
Warto też pamiętać, że tożsamości polityczne utrwalonych demokracji organizują się często wokół wielkich, historyczno-politycznych konfliktów. W tym sensie polityczną tożsamość Amerykanów przez lata organizował długi cień wojny secesyjnej, tożsamość Francuzów cień sprawy Dreyfusa, a tożsamość Hiszpanów pamięć o tragicznej wojnie domowej lat 30.
Czytaj także: Idę na marsz
We współczesnej polityce, której istotą jest zarządzanie konfliktem, prawdziwe pojednanie jest zatem aktem dużej odwagi i ryzyka. Nawet bowiem chwilowe wzięcie w nawias rytualnej walki o władzę, publiczne uznanie własnych błędów czy wyciąganie ręki do zgody, ponad głowami wielu, którzy czują się głęboko zranieni – odebrane może być jako słabość, brak kompetencji, abdykacja lub uzurpacja.